Być miłym Bogu, ks. Kazimierz Skwierawski


Chrzest jest bramą, jest przejściem do zupełnie innej rzeczywistości, do odmiennego stylu życia. Nas łączy w tej chwili to, że każdy ten sakrament przyjął. Stało się to z reguły przez pośrednictwo rodziców, chrzestnych i wspólnoty Kościoła, która była przy tym obecna.

Otóż ustami najbliższych były wypowiedziane do Boga pewne bardzo zasadnicze deklaracje pod adresem naszego życia. Następnie zaś rodzice, wychowawcy, nauczyciele, kapłani i inni ludzie, którzy dawali nam świadectwo i pouczenie swoją postawą, czynili wszystko, co możliwe, abyśmy w wierze wzrastali i stawali się w niej coraz bardziej dojrzali, żyjąc w sposób, jaki jest Bogu miły.

Święty Piotr uczy: „w każdym narodzie miły jest Mu ten, kto się Go boi i postępuje sprawiedliwie” (Dz 10,35). Zatem życie człowieka ochrzczonego – a więc zanurzonego w Bogu: Ojcu, Synu i Duchu Świętym – ma być życiem człowieka, który boi się Boga i postępuje sprawiedliwie. I w ten sposób staje się Mu miły.

Dlaczego człowiek podejmuje taką decyzję i taki wybór? Dlatego, że najpierw się dowiedział i doświadczył, że jest przez Boga umiłowany. O tym dzisiejsza liturgia mówi bardzo mocno. Te słowa padają już w zapowiedzi proroka Izajasza: „Oto mój Sługa, którego podtrzymuję, Wybrany mój, w którym mam upodobanie. Sprawiłem, że Duch mój na Nim spoczął; On przyniesie narodom Prawo” (42,1). I słyszymy je także wtedy, kiedy Pan Jezus wstępuje do Jordanu, aby przyjąć chrzest od Jana: „W chwili, gdy wychodził z wody, ujrzał rozwierające się niebo i Ducha jak gołębicę zstępującego na siebie. A z nieba odezwał się głos: «Tyś jest mój Syn umiłowany, w Tobie mam upodobanie»” (Mk 1,10-11).

Sprawa między Bogiem a człowiekiem ma się w ten sposób, że od początku Bóg wylewa swoją miłość: stwarzając go, podtrzymując w istnieniu i nigdy nie cofając swej opieki. I od początku ta pełnia miłości jest nad człowiekiem. Wiemy jednak, co dzieje się dalej. Grzech pierworodny tłumi w człowieku Bożą miłość i idzie on zupełnie inną drogą, na której ani nie boi się Boga, ani nie postępuje sprawiedliwie. Staje się to źródłem ogromnego zła. I zamiast wszechobecności miłości, niesamowicie pleni się grzech, dotykając boleśnie, raniąc i niszcząc pojedynczego człowieka i społeczność. O tym, jakie to może przybrać rozmiary, mówią różne fragmenty biblijne, choćby opowiadania o potopie czy wieży Babel, a współcześnie – rozmaite indywidualne i społeczne sytuacje, jakie znamy.

Bogu nie podoba się to, że człowiek – Jego stworzenie obdarowane miłością – ginie. Dlatego dokonuje na nowo stworzenia. Bóg sprawia, że przychodzi na ziemię Jego Syn. W ten sposób dochodzimy do dzisiejszej uroczystości, która – jak się ją weźmie tak wycinkowo – może być absolutnie niezrozumiała. I dopiero teraz, w świetle tego wszystkiego, możemy zrozumieć, co to znaczy, że Jezus wchodzi do wód Jordanu i że pojawia się tam Duch Święty. To znaczy, że od początku życia publicznego zstępuje na Chrystusa Duch Boży, który od zawsze „unosił się nad wodami” (Rdz 1,2).

I dzisiejsza liturgia podkreśla, że to właśnie Jezus będzie sługą Boga, w Nim Ojciec będzie miał upodobanie. To zapowiedział już prorok Izajasz i to się wypełnia w życiu Jezusa. On nigdy nie postąpi wbrew swojemu Ojcu. On Go będzie zawsze słuchał. Nawet wtedy, kiedy stanie się to niewiarygodnie i niewyobrażalnie trudne, i pociągnie za sobą „morze cierpienia”, to On będzie swojemu Ojcu nadal posłuszny. Dzięki temu wszystko, co zostało zepsute, zdruzgotane i połamane, zostanie odnowione i zaistnieje na nowo możliwość pięknego życia. I to się zaczyna w Jordanie, a dopełni się w czasie męki krzyżowej, o której Jezus powiada: „Chrzest mam przyjąć i jakiej doznaję udręki, aż się to stanie” (Łk 12,50).

Dopiero w tym świetle możemy zrozumieć nasz chrzest. W tym sakramencie staliśmy się przybranymi dziećmi Boga. Jezus jest Jednorodzonym Synem Ojca Przedwiecznego, prawdziwym i jedynym. Przyjmując dzieło, którego On dokonał, stajemy się przybranymi dziećmi Boga, zgodnie ze słowami Jezusa: „Moją matką i moimi braćmi są ci, którzy słuchają słowa Bożego i wypełniają je” (Łk 8,21).

Przyjęcie chrztu jest zatem nieodwołalną decyzją na to, że cokolwiek wydarzy się w moim życiu: kimkolwiek będę, jakikolwiek będzie mój zawód czy powołanie życiowe, gdziekolwiek będę mieszkał, cokolwiek będę robił – wszystko będę czynił jako dziecko Boga, a więc tak, aby moje postępowanie było sprawiedliwe i miłe Bogu. I będę to robił dlatego, że Boga umiłowałem; umiłowałem Go zaś, ponieważ pojąłem, że On mnie najpierw niewiarygodnie ukochał. I dlatego w sakramencie chrztu świętego padają trzy bardzo konkretne pytania. „Czy wyrzekacie się grzechu, aby żyć w wolności dzieci Bożych?” I odpowiedź: „Wyrzekamy się!”. Aby moje życie było miłe Bogu i sprawiedliwe, musi zawierać tę fundamentalną odpowiedź. Wyrzekam się grzechu, czyli grzechu nie chcę, nigdy nie będę go pragnął ani postrzegał w nim jakiejś wartości, a tym bardziej szczęścia, gdyż wiem, że grzech czyni mnie niewolnikiem, on mnie druzgocze i rozkłada. Chcę żyć wolnością dzieci Bożych. Chcę żyć wolnością Chrystusa, który – nie bacząc na presję opinii i zadawane Mu cierpienia – idzie wolny przez świat i mówi do mnie: „Ty też możesz tak iść, bo otrzymałeś wszystkie potrzebne łaski w tym sakramencie”. Ja zaś odpowiadam: „Dobrze, wyrzekam się zła. Chcę być wolny!”.

Wszystko, czego Bóg potem będzie mi udzielał, służy tej wolności. Tej wolności służą pozostałe sakramenty, przede wszystkim sakrament Eucharystii. On tę wolność zachowuje i pogłębia. Tej wolności służy sakrament pokuty, zwłaszcza wtedy, kiedy ona się chwieje lub kiedy – nie daj Boże – zostaje utracona. Wówczas może on ją natychmiast przywrócić.

Musimy sobie dzisiaj odpowiedzieć na kilka pytań. Czy żyję według tej wolności? Czy przychodzę na Mszę św. spotkać się z Chrystusem, aby On mnie coraz bardziej oświecał i umacniał? Czy przyjęcie w każdą niedzielę Komunii jest dla mnie fundamentem życia? Nie ma chrześcijanina bez Eucharystii! Nie ma chrześcijanina bez odrzucenia grzechu! Nie ma chrześcijanina bez stałego pragnienia trwania w łasce uświęcającej! Czy taki jestem? Czy moja deklaracja z chrztu świętego jest aktualna przez całe życie? Tu objawia się całkowity bezsens istnienia człowieka, który – choć ochrzczony – nie jest zjednoczony z Jezusem, nie trwa w Nim. Bo przecież nic nie może sam uczynić. Jego życie marnieje. On umiera! A ja: umieram czy żyję? Czy jestem niewolnikiem, czy wolnym? I co mi się bardziej podoba?

Drugie pytanie: „Czy wyrzekacie się wszystkiego, co prowadzi do zła, aby was grzech nie opanował?”. Odpowiedź: „Wyrzekamy się!”. W tej odpowiedzi zawiera się nie tylko deklaracja odrzucenia grzechu, ale bardzo wyraźne postanowienie, że nie pozwolę, aby cokolwiek mogło mnie do grzechu doprowadzić. Chodzi zatem o moją totalną niezgodę na jakąkolwiek pokusę, na jakikolwiek nieporządek, na jakąkolwiek niewłaściwą propozycję, bo moje oczy są tymi, które widzą. W sakramencie chrztu świętego człowiek otrzymuje oczy widzące, które jasno odróżniają dobro od zła, prawdę od fałszu. One sprawiają, że człowiek nie wchodzi bezmyślnie czy z pełną pychy brawurą na jakikolwiek teren, który może być dla niego niebezpieczny, mówiąc sobie: „Mnie to nie dotyczy, nic mi się nie stanie, mogę sobie na to pozwolić”. Jest bowiem świadom własnej słabości. Chrzest święty, dając człowiekowi wszystkie łaski, nie leczy automatycznie jego słabości, pozostaje zarzewie grzechu i pożądliwość, która prowadzi do zła. One są nam zostawione jako pole walki. I ilekroć zwyciężamy, tylekroć dajemy świadectwo Bogu. Mówimy: „Tak! Będę Cię kochał, mimo że jest taki wielki napór na mnie. Będę się zmagał, bo Cię miłuję. Przede wszystkim Ciebie kocham i z Twą pomocą nie ulegnę!”.

I wreszcie: „Czy wyrzekacie się Szatana, który jest głównym sprawcą grzechu?”. „Wyrzekamy się!” To nam uświadamia, że: „Nie toczymy bowiem walki przeciw krwi i ciału, lecz przeciw Zwierzchnościom, przeciw Władzom, przeciw rządcom świata tych ciemności, przeciw duchowym pierwiastkom zła na wyżynach niebieskich” (Ef 6,12).

Wspominając chrzest Jezusa i pogłębiając świadomość swojego chrztu, trzeba nam bardzo jasno odpowiedzieć na pewne pytanie: Czy faktycznie jestem chrześcijaninem, a może są to tylko czcze deklaracje, jakich tak wiele? Deklaracje, jakich nie cierpimy, bo jakże nie znosimy, kiedy szyld głosi: „szewc”, a nie robi się tam dobrych butów, jedynie bezlitośnie „partaczy”. Jakże nie znosimy, kiedy jest napisane: „Otwarte od 9 do 16”, a my, przychodząc w tej porze, zderzamy się z zamkniętymi drzwiami. Jakże nie znosimy pustych deklaracji. Jakże niewiarygodnie fałszywa i podła jest deklaracja: „Jestem wierzący, ale to czy tamto... Jestem wierzący, ale nie uczęszczam na niedzielną czy świąteczną Eucharystię. Jestem wierzący, ale nie interesuje mnie życie w łasce uświęcającej. Jestem wierzący, ale odrzucam Boże przykazania”. Jakże jest to Bogu „obmierzłe”, jakże fałszywe i pełne pogardy względem siebie.

Prośmy, żeby każdy z nas zobaczył cały bezmiar własnego zła, chaosu i nieporządku. Żeby mógł naprawdę świadomie iść za Bogiem, który tak niesamowicie nas umiłował. Aby z tej miłości coraz więcej rozumiał i postępował tak, aby jego życie stawało się miłe Bogu. I aby pamiętał, że – jeśli tylko zechce – może nieustannie podążać naprzód!