Maksymalizm ewangeliczny, ks. Janusz Mastalski


Żyjemy w czasach, w których coraz więcej osób nie radzi sobie z sobą i szuka sposobów, aby to zakomunikować. To między innymi dlatego powstają blogi, w których można poznać wiele powikłanych życiorysów. Oto jedno ze zwierzeń:

Że też egzystencjalne rozterki musiały przypaść akurat na ten okres mojego życia! Wątpliwości nie są tym, czego teraz potrzebuję. Znacznie bardziej przydałaby się motywacja. Jeśli coś jest mi na tyle obojętne, że nie jestem w stanie wykonać kroku, by się do tego przybliżyć, to chyba nie mogę tego nazwać moim celem. Nie wiem, czy to kwestia motywacji, nic nie wiem. Bylejakość ogarnęła mnie całkowicie. Bylejakość, z którą walczyłem, którą gardziłem, której nienawidziłem. Już w niczym nie potrafię być dobry. Nie potrafię, czyli nie chcę, bo gdybym chciał, to bym mógł. Może przegrałem z własnymi wyobrażeniami o sobie. Sam wskoczyłem do worka z napisem „jakoś to będzie”. Ale to „jakoś” nie zadowala mnie i nie daje spokoju. Szukanie złotego środka, panaceum na wszystkie moje bolączki nie przynosi żadnych efektów. Pora zmienić metody na inne, być może bardziej skuteczne. Tylko jakie?

Minimalizm i przeciętność to zgoda na to, co jest, połączona z rezygnacją na polu doskonalenia siebie. To zadowalanie się w życiu religijnym i moralnym tzw. świętym spokojem. Jest to forma bycia byle jakim, ale nie najgorszym.

Czy jednak chrześcijanin powołany jest do takiej właśnie postawy? Ewangelia zupełnie inaczej ustawia ten problem. Bohater dzisiejszej perykopy ewangelicznej nie chciał popaść w bylejakość, więc zapytał: „co mam czynić, aby osiągnąć życie wieczne?” (Mk 10).

Pierwszym ważnym wskazaniem jest przestrzeganie Bożych przykazań. Jezus wymienia je, pokazując, że Dekalog jest podstawowym kodeksem moralnym. Nie trzeba zatem szukać w życiu jakichś szczególnych okazji do manifestowania wierności Bogu. Chodzi o zwykłą, codzienną służbę, która jest życiem według przykazań.

Ksiądz Edmund Fleury w książce Jak przez ogień opisuje swą przyjaźń z dziekanem – inteligentnym duchownym, praktycznym realistą bez kompleksów, skłonnym do ironii i wesołości. Wiele lat pracy wśród wiernych dało i jemu radę. Obojętność, egoizm i złośliwość parafian doprowadziły do kryzysu. W dzień Bożego Narodzenia dziekan wygłaszał do wiernych ostatnie kazanie: „Rozbiłem wśród was swój namiot. Jak Izraelici nie chcieliście we mnie uznać człowieka Bożego. Dlatego opuszczam was”.

Zrozpaczony i zrezygnowany ksiądz odchodzi z parafii. Chroni się u przyjaciela, proboszcza pobliskiej parafii. Od tej chwili powieść ukazuje, czym jest, czym może być przyjaźń między księżmi. Proboszcz w świetle tragedii dziekana widzi swoje problemy: czystość, wierność powołaniu (żaden z nich nie pomyślał o porzuceniu kapłaństwa), miłość do ludzi. Wspomina wszystkie upokorzenia, klęski, bunty. Teraz, gdy opiekuje się przyjacielem, te doświadczenia są dla niego planem Bożym. Musiał je przeżyć, aby lepiej zrozumieć dziekana i mu pomóc. Troszczy się więc o niego, zabiera do sanktuarium, gdzie nieszczęśliwy ksiądz znajduje spokój duszy u stóp łaskami słynącej Madonny. Proboszcz pielgrzymuje do kościoła, w którym przyjął święcenia i tam ofiarowuje swoje życie w zamian za powrót dziekana do porzuconej parafii. Wracają obydwaj do swoich parafian. Proboszcz wkrótce zapada na ciężką chorobę. Dni jego są policzone. Przed śmiercią wyjawia dziekanowi swoją tajemnicę: „Jedna wiara, jedna miłość, ta sama ofiara, ta sama siła – jak jeden poemat... Nie zrobiłem nic nowego; tylko naśladowałem. Bez przelania krwi nie ma odkupienia”.

Chodzi więc o zwykłe, codzienne naśladowanie Chrystusa. I to jest właśnie ta druga rada, którą Jezus daje w dzisiejszym fragmencie Ewangelii poszukującemu człowiekowi. Mówi: „Idź, sprzedaj wszystko, co masz, i rozdaj ubogim [...]. Potem przyjdź i chodź za Mną” (Mk 10). Chodzi więc o maksymalizm, który zabezpiecza przed minimalizmem i przeciętnością. Jest on trudny i wymaga dużego poświęcenia, ale z drugiej strony jest piękną drogą do Boga.

Pewnie dlatego, że trud przerastał owego poszukującego człowieka, posmutniał. Smutek w tym wypadku oznacza brak sił do realizacji wezwania Jezusa. Jakże w tym miejscu nie przypomnieć słów, które wypowiedział św. Jan Paweł II do młodzieży w Poznaniu (3.06.1997): „Wiara w Niego i nadzieja, której On jest mistrzem i nauczycielem, pozwalają człowiekowi odnieść zwycięstwo nad samym sobą, nad tym wszystkim, co w nim jest słabe i grzeszne, a zarazem ta wiara i nadzieja prowadzą do zwycięstwa nad złem i skutkami grzechu w świecie nas otaczającym”. Człowiek jest powołany do maksymalizmu, a ten jest możliwy dzięki wierze. Dlatego też w kontekście dzisiejszej Ewangelii trzeba wzmacniać swoją wiarę, aby nie posmutnieć, gdy Chrystus zażąda większej dojrzałości, wierności i miłości.

O tę wierność warto modlić się codziennie słowami Psalmu 23: „Choćbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną”. Pamiętajmy o tym w chwilach, gdy Pan przyjdzie i ukaże nową drogę, pełną cierpienia, rozczarowań i zawodów. Zaufanie Bogu pozwoli przetrwać wszelkie zawirowania, a to z kolei będzie dowodem, że wkroczyliśmy na drogę maksymalizmu ewangelicznego. Co więcej, nie posmutniejemy, ale zostaniemy napełnieni radością.