Głos wołającego na pustyni, ks. Stanisław Wronka


Obchodzimy uroczystość Narodzenia św. Jana Chrzciciela. To wydarzenie było wielką radością dla jego rodziców - św. Elżbiety i Zachariasza, którzy długo czekali na potomka (por. Łk 1,7). Cieszyli się z nimi krewni i sąsiedzi (por. Łk 1,57). Narodziny dziecka, przyjście na świat nowego człowieka to radość dla rodziny i społeczeństwa, bo dzieci są przyszłością. Rozumiemy to coraz lepiej dzisiaj, w obliczu załamania demograficznego, które stawia pod znakiem zapytania dalsze trwanie nie tylko poszczególnych rodzin, ale całych narodów. Uświadamiamy sobie też lepiej niezastąpioną rolę rodzin, w których rodzą się i dojrzewają nowe pokolenia, i wielką godność rodzicielstwa, które stanowi ważne zadanie kobiet i mężczyzn, od którego nie można się uchylać, ale które trzeba podejmować zgodnie z rajskim nakazem i błogosławieństwem: „Bądźcie płodni i rozmnażajcie się, abyście zaludnili ziemię” (Rdz 1,28).

Św. Jan był szczególnym darem Bożym, co wyraża samo jego imię. Hebrajskie Jehochanan lub Jochanan oznacza „Bóg jest łaskawy”. Był darem nie tylko dla rodziców, ale dla całego narodu izraelskiego, a nawet dla wszystkich ludzi, ponieważ miał przygotować drogę obiecanemu Mesjaszowi, Chrystusowi – wysłannikowi Bożemu. Rodzice Jana umieli na ten dar czekać, ufając niezachwianie, że Bóg o nich pamięta (imię Zachariasz, hebrajskie Zecharja znaczy właśnie „Bóg pamięta”) i dotrzymuje złożonego słowa (imię Elżbieta, hebrajskie Eliszewa, oznacza „Bóg przysiągł”) – a potem przyjąć go z wdzięcznością. Nie zatrzymali jednak  jedynaka tylko dla siebie, mimo że byli w podeszłym wieku, ale pomogli mu odczytać jego powołanie, ukształtowali go odpowiednio w domu, którego atmosfera była przesycona wiarą w Boga i wypływającymi z niej zasadami moralnymi (por. Łk 1,6), i pozwolili mu odejść na pustynię, aby nabrał ducha i podjął swoją misję.

Swoim przykładem Elżbieta i Zachariasz przypominają rodzicom, że dziecko nie należy tylko do nich, że nie jest ich własnością, którą mogą dowolnie dysponować i kierować w życiu według swoich upodobań i wygody. Przynależąc do swojej rodziny, człowiek należy przede wszystkim do Boga i w jakiejś mierze do społeczności, w której przyszedł na świat i żyje. Ma prawo czerpać od ludzi to, co jest mu potrzebne do życia, ale ma też względem nich pewne zadania do zrealizowania. Również Bóg, od którego ostatecznie wszystko otrzymuje, oczekuje od niego współpracy w dziele zbawienia poprzez wypełnienie misji, jaką mu zleca. Uczestnicząc w historii zbawienia wraz z najbliższymi i innymi ludźmi, biorąc od nich i dając od siebie, człowiek żyje autentycznie, zaznaje radości i szczęścia, osiąga życie wieczne, które jest jego spełnieniem. Zamknięcie się w wąskim gronie rodzinnym, nastawienie wyłącznie na korzystanie i użycie, dominujące w dzisiejszym świecie, nie jest najlepszą receptą na życie, nie prowadzi do pełni, ale do pustki.

Misją Jana Chrzciciela, którą otrzymał jeszcze w łonie matki, było przygotowanie drogi Panu w narodzie izraelskim. Jan sam siebie określał jako „głos wołającego na pustyni” (J 1,23). Był to głos ostry jak miecz, jak zaostrzona strzała (por. Iz 49,2), który wzywał wszystkich: prostych i uczonych, małych i wielkich do nawrócenia. „Plemię żmijowe, kto wam pokazał, jak uciec przed nadchodzącym gniewem? Wydajcie więc godne owoce nawrócenia; i nie próbujcie sobie wmawiać: «Abrahama mamy za ojca» [...]. Już siekiera jest przyłożona do korzenia drzew. Każde więc drzewo, które nie wydaje dobrego owocu, zostanie wycięte i w ogień wrzucone” (Łk 3,7-9). Jan używał mocnych słów i udzielał chrztu nawrócenia w tym celu, aby rodacy uświadomili sobie popełniane zło, wyznawali grzechy i chcieli je porzucić, a nie uspokajali siebie, że sama przynależność do narodu wybranego już wystarczy. Nie wystarczy, ale potrzebna jest wiara na wzór Abrahama, poświadczona dobrymi czynami. W przeciwnym razie spotka ich sąd i kara ze strony Mesjasza, którego zapowiadał (por. Łk 3,17).

Świadomość własnego grzechu i pragnienie przezwyciężenia go są prostowaniem drogi, po której Mesjasz Jezus może przyjść do człowieka nie z sądem i karą, ale z Duchem Świętym, który wypali grzech w jego sercu i napełni je miłością. Słowo zbawienia i chrzest Jezusowy odradzają człowieka, stwarzają go na nowo, przywracają więź z Bogiem i z ludźmi. Skuteczność tych środków zbawienia płynie z ofiary Jezusa na krzyżu (por. J 1,36). Owoców odkupienia może jednak doświadczyć tylko ten, kto się nawraca. Natomiast ten, kto nie dostrzega własnych błędów, kto uważa się za doskonałego, nie otworzy się na łaskę zbawienia, nie będzie jej w ogóle potrzebował, odrzuci Jezusa. Rola Jana była niezwykle ważna, bo on otwierał ludzi na Chrystusa. Mówił ostro, bo chciał, aby ludzie Go przyjęli i skorzystali z Jego łaski. Nie chodziło mu o straszenie czy poniżanie ludzi, ale o otwarcie ich sumień, aby dzięki Jezusowi mogli się stać nowymi ludźmi.

Rażą nas dzisiaj mocne słowa wypowiadane w kościele, choć w życiu codziennym: w rodzinie, w szkole, w pracy, w sztuce, w polityce nasz język staje się coraz bardziej dosadny, obraźliwy i wulgarny. W kościele jednak chcielibyśmy słyszeć same słowa przyjemne, pochlebne, łagodne, bo Ewangelia jest przecież słowem przebaczenia, miłości i zbawienia. Poza tym mamy głębsze poczucie godności każdego człowieka, której nie można w żaden sposób poniżać. Dlatego nie pozwalamy, by nazywano nas kłamcami, gdy kłamiemy, złodziejami, gdy kradniemy, leniami, gdy się obijamy, cudzołożnikami, gdy zdradzamy. Aby nie naruszać naszej godności, używamy eufemizmów: mijamy się z prawdą, korzystamy z cudzej rzeczy, pracujemy mniej wydajnie, doświadczamy nowej miłości. Zapominamy, że nasza godność jest plamiona wtedy, gdy kłamiemy, a nie wtedy, gdy określają nas jako kłamców. Nazwanie rzeczy po imieniu, zgodnie z prawdą i przyjęcie tego osądu jest pierwszym krokiem do odzyskania naszej godności, pierwszym krokiem nawrócenia. Zobaczenie siebie w prawdzie oraz świadomość własnej głupoty i niemocy otwierają nas na łaskę Chrystusa, dzięki której możemy przezwyciężyć zło i stawać się doskonałymi. Niekiedy potrzebne jest mocne słowo, żeby trafić do kogoś, kto nie chce widzieć się w prawdzie i uważa się za sprawiedliwego jak faryzeusz. Nie można się na takie słowo obruszać, bo jego celem nie jest upokorzenie człowieka, ale podźwignięcie i otwarcie go na uzdrawiające działanie Chrystusa. Ponieważ wszyscy mamy tendencję do usprawiedliwiania i idealizowania siebie, boimy się przejrzeć w zwierciadle prawdy, potrzebny jest czasem ostry głos Jana Chrzciciela. Rozbrzmiewa on w Kościele i musi dalej rozbrzmiewać, aby budzić nas z duchowej drzemki, wyciągać z wydumanej wieży własnej doskonałości i stawiać przed Jezusem, który uzdrowi nasze serca i zamieni pustynie naszego życia w kwitnące ogrody.