Trzy kroki ku homilii, ks. Marek Gilski

Synu, czemu nam to uczyniłeś? Oto ojciec Twój i ja z bólem serca szukaliśmy Ciebie (Łk 2, 48).

1. Komentarz naukowy

Narracja biblijna rozpoczyna się od biologicznej rodziny, wyznaczającej podstawowy nurt życia społecznego człowieka, na której skupiał się Bóg, porozumiewając się z ludźmi. Ten społeczny obraz rodziny zostaje później poszerzony o rzeczywistość duchową i niebieską, zaś Boży lud staje się rodziną rozumianą metaforycznie. Pierwsza rodzina z kart Pisma Świętego została ukazana jako Boża odpowiedź na ludzką potrzebę wspólnoty i rozmnażania. Adam i Ewa jako pierwsza rodzina stanowią archetyp męża i żony, złączonych dzięki małżeństwu w jedno ciało (Rdz 2, 24). Doskonałość tej dwuosobowej rodziny kontrastuje z zasadniczo negatywną, pełną napięć opowieścią z okresu, gdy na świat przyszły dzieci Adama i Ewy (Rdz 4). Księga Rodzaju, bardziej niż jakakolwiek inna, jest opowieścią o rodzinach. Rodzina zapewnia kontynuację rodzaju ludzkiego i ciągłość dziejów. Innym motywem rodzinnym w Księdze Rodzaju jest wielokrotnie powracający obraz rodziny jako głównego nurtu społecznego, w którym toczy się codzienne życie człowieka. Chociaż poszczególnych ludzi i rodziny łączą silne stosunki ze światem zewnętrznym, w czasach starożytnych rodziny były raczej samodzielnymi jednostkami. Nie można jednak czytać Księgi Rodzaju, pomijając skażenie instytucji rodziny żyjącej w upadłym świecie. Opowieści z Księgi Rodzaju są opisami sprzeczających się małżonków, rywalizującego rodzeństwa i oszustw dzieci, które niweczą marzenia swych rodziców. Księga Rodzaju zawiera wiele przykładów dysfunkcyjnych rodzin. Jednak w ostatecznym rozrachunku obraz rodziny ukazany w Księdze Rodzaju niesie z sobą przesłanie nadziei. Rodzina jest jednostką społeczną, za pomocą której Bóg utwierdza swoje przymierze. Pierwszym przykładem jest opowieść o tym, jak Bóg wzywa Noego i całą jego rodzinę do zbudowania arki, by ocalić ich przed potopem.

Żydzi traktowali bardzo poważnie przymierze, które Bóg zawarł z Abrahamem. Mieli poczucie, że przynależą do jego rodziny, która trwa przez kolejne pokolenia i poprzez którą błogosławione będą wszystkie narody ziemi. Kiedy Boże błogosławieństwo pojawiło się w osobie Jezusa, jedna z Jego pierwszych nauk skierowanych do Bożego ludu brzmiała: Patrzcie na ziemską rodzinę tak, by ujrzeć tę niebieską. Jezus mówił Żydom: „Gdybyście byli dziećmi Abrahama, to byście pełnili czyny Abrahama” (J 8, 39). W ten sposób Jezus wskazywał Żydom Boga, który musi być ich Ojcem, i na siebie jako tego, który przyszedł, by pokazać im drogę do Ojca (J 8, 42). Wskazywał na jedną wieczną rodzinę – duchową rodzinę Bożą. Ludziom, którzy patrząc na rodzinę biologiczną pomijają tę duchową, przesłanie Jezusa wydaje się szokujące. Gdy Jego matka i bracia przyszli, by się z Nim zobaczyć, spytał: „Któż jest moją matką i którzy są moimi braćmi?”. To pytanie zakłada istnienie rodziny bardziej trwałej niż biologiczna. Wskazując na uczniów jako swoją rodzinę, Jezus wyjaśnił: „Bo kto pełni wolę Ojca mojego, który jest w niebie, ten Mi jest bratem, siostrą i matką” (Mt 12, 48-49). Rodzina niebieska jest wieczna, ziemska zaś tymczasowa – Jezus rozróżniał to wyraźnie. Człowiek powinien przynależeć przede wszystkim do Ojca niebieskiego. Jezus mówił: „Kto kocha ojca lub matkę bardziej niż Mnie, nie jest Mnie godzien I kto kocha syna lub córkę bardziej niż Mnie, nie jest Mnie godzien” (Mt 10, 37). Przyjście Jezusa uczyniło to wezwanie znacznie bardziej konkretnym, lecz w efekcie nakaz miłowania Boga i stania się cząstką Jego rodziny przypomina wezwanie skierowane do Abrahama, który bardziej miłował Boga niż własnego syna Izaaka. Bóg uczynił Abrahama fizycznym ojcem wielu narodów, a jednocześnie duchowym ojcem tych, którzy pokładają wiarę w niebieskim Ojcu (Ga 3, 7).

Bardzo skromna jest ikonografia ukazująca pierwsze lata życia Jezusa. We Florencji, w kościele patrona Medyceuszy San Lorenzo, znajduje się XX-wieczny obraz Pietra Annigoni. Artysta wygrał konkurs na obraz z postacią św. Józefa, na którym dołączył postać małego Jezusa. Na obrazie zachwyca przedziwne światło, blask, przekaz miłości. Miłość wyraził malarz gestem wzniesionej ręki ojcowskiej nad jasną główką chłopca. Józef wyraźnie chce malca pogłaskać, ale jakby czuł się onieśmielony, wydaje się, że ta ręka zawisła w powietrzu, a przecież jest wyrazem głębokiej miłości. Jest coś jeszcze – to przeczucie tego człowieka, bo deski na stole stolarskim rzucają cień i tam, w dali, na niebie formują krzyż... Józef tego nie widzi, ale malarz wie, co Jezusa czeka, i rzuca na niebo znak (L. Ryken, J. C. Wilhoit, T. Longman III, Słownik symboliki biblijnej. Obrazy, symbole, motywy, metafory, figury stylistyczne i gatunki literackie w Piśmie Świętym, Warszawa 2017, s. 870–873; B. Fabiani, Biblia w malarstwie, Warszawa 2020, s. 234–235).

2. Mistrzowie teologii i życia duchowego

„Każdy człowiek uczy się oblicza Boga z twarzy ludzkiej. Mówimy dziecku: czcij Boga. Ale co to znaczy „czcić”? Czcić znaczy: czcić ojca, czcić matkę, czcić przyjaciela, czcić dobrą pamięć bohatera. Czcić uczymy się w stosunkach z ludźmi. Tutaj rośnie nasze doświadczenie szacunku, z tych doświadczeń ludzkich ono wyrasta. I teraz, kiedy już w ogóle wiemy, co to znaczy „czcić”, rozumiemy, co to znaczy „czcić Boga”. Mówimy: miłuj Boga. Ale co to znaczy „miłować”? Miłuje się matkę, miłuje się ojca, miłuje się chłopaka, miłuje się dziewczynę. Miłuje się brata, siostrę, męża, żonę. Z tych doświadczeń ludzkich uczymy się tego, co to znaczy miłość. I kiedy już wiemy, co znaczy miłość, wtedy rozumiemy, co to znaczy „miłować Boga”. I tak z twarzy ludzkiej, z obcowania z ludźmi uczymy się obcowania z Bogiem, uczymy się oblicza Boga. I wyobrażamy sobie, że jeśli w naszym obcowaniu z drugim coś nie gra, coś pękło, że jeśli w naszej młodości nie nauczyliśmy się czcić, że kiedy przyszedł czas na miłość, myśmy się nie nauczyli kochać, wtedy także nasz stosunek do Boga będzie zafałszowany, krzywe będzie oblicze naszego Boga” (J. Tischner, Krótki przewodnik po życiu, Kraków 2017, s. 46-47).

3. Z życia wzięte

„Samantha to jedna z najzabawniejszych kobiet, jakie znam. Zawsze wypali z czymś, o czym wszyscy pomyśleli, ale czego nikt nie miał odwagi powiedzieć na głos. Na imprezach jak z rękawa rzuca zabawnymi komentarzami albo ciętymi ripostami i wszyscy pokładają się ze śmiechu... a czasem krzywią się z lekkim niesmakiem.

W małżeństwie Samanthy niestety nie dzieje się dobrze. Niedawno zwierzyła mi się:

Nasz terapeuta twierdzi, że powinniśmy być wobec siebie bardziej otwarci. – Obie się roześmiałyśmy. Samantha – bardziej otwarta? Niby jak?! Gdy jednak mówiła dalej, zaczęłam wyczuwać, w czym może tkwić problem. Opisując rozmowę, którą odbyła z mężem poprzedniego wieczoru, wspomniała o swoich pretensjach o to, że pozwala dzieciom ‘robić z siebie frajera’. A na koniec poradziła mu, żeby ‘puknął się w głowę’. Kiedy odruchowo się skrzywiłam, oparła dłonie na biodrach i wbiła we mnie wzrok: No co? – zapytała zaczepnie, unosząc brwi. – W małżeństwie ludzie powinni umieć być ze sobą brutalnie szczerzy! Mówię, co myślę. On mówi, co myśli. Niczego nie udajemy. Taka jestem i nie uważam, że powinnam się zmuszać do bycia kimś innym. I nagle pomyślałam, że chyba wiem już, skąd się wzięły czarne chmury nad ich związkiem.

Przypomniał mi się komentarz pewnego szczęśliwego męża, który usłyszałam dzień wcześniej: Niektórzy ludzie żywią niezrozumiałe przekonanie, że należy być zawsze stuprocentowo bezpośrednim i nie przejmować się, jak to będzie odbierane. Tacy ludzie mówią: ‘Jestem, jaki jestem – czy się to komuś podoba, czy nie’. Jasne, jesteś, jaki jesteś, i możesz sobie taki być, ale to również jest powód, dla którego zostałeś sam – i jak ci się to podoba?

Brutalnie szczera? – powtórzyła z pewnym niepokojem w głosie. – O nie, zdecydowanie nie. Nie ma wątpliwości, że w małżeństwie ludzie powinni móc otwarcie ze sobą rozmawiać nawet o rzeczach, które sprawiają, że chcą się rzucić z mostu. Mnie w każdym razie jest to bardzo potrzebne. Muszę wiedzieć, że możemy rozmawiać nawet o tym, co się dzieje w najciemniejszych zakamarkach naszych serc. Ale wiem również, że to wymaga niesłychanej ostrożności, bo człowieka bardzo łatwo jest wtedy zranić.

Im więcej zdobywałam danych, tym wyraźniej widziałam oczywistą prawdę, jaka kryje się w kolejnym sekrecie szczęścia: w najszczęśliwszych związkach partnerzy świadomie są wobec siebie życzliwi. Żartują ze sobą i prowokują się nawzajem, ale starają się to robić tak, aby druga osoba nie poczuła się poniżona czy zraniona.

Wyniki sondażu na końcu rozdziału mówią wszystko. W jednym z pytań prosiłam ankietowanych, aby ocenili, na ile partner okazuje im szacunek w sytuacjach, gdy są tylko we dwoje, i okazało się, że najszczęśliwsze pary nie są takie tylko na pokaz. Za zamkniętymi drzwiami szanują nawzajem swoje uczucia dokładnie tak, jakby były w miejscu publicznym. Aż siedemdziesiąt jeden procent najszczęśliwszych małżonków na Tak! powiedziało, że w sytuacjach prywatnych ich partnerzy zwykle szanują ich uczucia tak samo albo bardziej niż w sytuacjach towarzyskich. Podobnie odpowiedziało tylko pięćdziesiąt pięć procent par na ogół szczęśliwych i zaledwie dwadzieścia osiem procent par w kryzysie.

Drugie pytanie dotyczyło wyłącznie osoby wypełniającej ankietę i brzmiało: Na ile ty szanujesz uczucia partnera?

Co ciekawe, w większości samooceny respondentów nie były tak bardzo różne od ocen, jakie im wystawili współmałżonkowie. Aż siedemdziesiąt pięć procent szczęśliwych małżonków próbowało na osobności okazywać partnerowi tyle samo taktu co w miejscu publicznym, a tylko czterdzieści sześć procent małżonków z problemami odpowiedziało podobnie. Warto tu zaznaczyć, że w związkach problematycznych zdecydowanie więcej osób, niż by wynikało z odpowiedzi na poprzednie pytanie, sądzi, że szanuje uczucia partnera. Czyli albo sami się oszukują (zawsze istnieje takie ryzyko), albo starają się, lecz bez powodzenia (co również zawsze jest możliwe), albo małżonkowie niewystarczająco doceniają ich starania. Czy może być tak, że coś, co świetnie się sprawdza na przyjęciu, niekoniecznie sprawdza się w małżeństwie – w każdym razie nie tak samo świetnie?” (S. Feldhahn, Tajemnice bardzo szczęśliwych małżeństw, Kraków 2014, s. 189–193).


Poprzednia strona: ŚWIĘTO ŚWIĘTEJ RODZINY
Następna strona: Trzeba bronić, ks. Tomasz Jelonek