Trzy kroki ku homilii, ks. Marek Gilski

Wtedy dwóch będzie w polu: jeden będzie wzięty, drugi zostawiony. dwie będą mleć na żarnach: jedna będzie wzięta, druga zostawiona (Mt 24, 40-41).

1. Biblia

Jeśli Bóg jest rzeczą ostateczną człowieka i wszechogarniającym miejscem, w którym ma on znaleźć na wieki bezpieczne schronienie, wtedy egzystencja człowieka staje w obliczu wiekuistej prawdy Boga. Dzieje się wtedy coś nadzwyczajnego, coś, co wstrząsa podwalinami naszej egzystencji: jej miara zostaje nam wyjęta z rąk i przekazana Drugiemu. Można by pomyśleć, że całkowicie wystarczyłoby, gdyby człowiek, stając w obliczu wieczności i dystansując się od uciech i pożądliwości, osądził siebie samego zgodnie ze swym własnym najgłębszym sumieniem. Można by pomyśleć, że byłby to sąd nieubłagany, surowszy niż jakikolwiek inny, przed którym mógłby zostać postawiony. Podobno Tomasz z Akwinu przestał pisać, ponieważ wszystko, co napisał, wydało mu się tyle warte, co słoma. I kiedy spoglądamy na całe nasze życie, które jest już za nami, kiedy widzimy wszystkie nasze połowiczne tylko dokonania, widzimy, że dzień powszedni nigdy nie był wielkim świętem, którego pragnęliśmy. Zupełnie inaczej wygląda sprawa, kiedy stajemy przed Bogiem. Wtedy musimy przedstawić nie tylko nasze osiągnięcia, ale - co jest o wiele bardziej wstrząsające - także nasze sumienie. Tracimy miarę i przez chwilę wydaje się nam, że jesteśmy zdani na całkowitą samowolę. Bo któż wie, czy nasza miara była prawdziwa? Ta miara jest inna od tej, którą przyłożyłby człowiek; w przeciwnym razie nie byłaby to Boża miara.

Jezus zapewnia, że dzień Jego przybycia jest tajemnicą znaną tylko Ojcu. Nie mają o niej wiedzy ludzkie istoty (nikt nie wie), tak samo jak istoty duchowe (aniołowie). Jezus sięga do opowieści o Noem. Zostają sobie przeciwstawione dni poprzedzające sąd oraz sam dzień przyjścia, gdy ów sąd nastąpi. Pokolenie Noego nie spostrzegło się, że Bóg zaraz wyleje swą karę w falach potopu, i dalej zajmowało się swymi sprawami, a gdy deszcze spadły na ziemię, było już zbyt późno, i wszyscy poza Noem i jego rodziną zostali i ponieśli śmierć w wodzie. Noe – w przeciwieństwie do pozostałych – przygotowywał się na nadchodzące wydarzenia, sumiennie czyniąc przygotowania w posłuszeństwie Bogu.

Również Syn Człowieczy nadejdzie nagle i niespodziewanie, zatem uczniowie muszą być przygotowani. Pokazane to zostaje za pomocą dwóch obrazów zaczerpniętych z codziennego życia, przedstawiających ludzi przy swych zwykłych pracach. W pierwszym z nich dwóch mężczyzn pracuje w polu; w drugim dwie kobiety kręcą żarnami; w obu przypadkach jedna z osób zostaje wzięta, a jedna zostawiona. Najprawdopodobniej Jezus wypowiada się tu za pomocą idiomów prorockich, według których „wziętymi” są ludzie pochwyceni lub zabici podczas sądu (Iz 8, 13; Jr 6, 11; Za 14, 2), natomiast „zostawieni” stanowią ocaloną resztę, która zostaje oszczędzona (Iz 1, 9; 4, 3; Jr 40, 11; Ez 14, 22). Pora przyjścia Pana, gdy wreszcie nastanie, dopadnie wielu z zaskoczenia. Istnieje więc niebezpieczeństwo, że uczniowie zapadną w sen, jak gospodarz domu, który położył się do łóżka, by rano odkryć, że nocny złodziej uciekł z jego kosztownościami. Bycie przygotowanym na powtórne przyjście Pana wymaga duchowej przytomności i czujności.

Jezus chce, byśmy zamiast próbować przepowiedzieć przyszłość, przygotowali się na nią. To pierwsze jest stratą czasu; to drugie stanowi ćwiczenie w mądrości, które każdy uczeń powinien wziąć sobie do serca. Pan wzywa każdego z nas, byśmy byli w stanie gotowości. Gdyby objawił On czas swego powtórnego przyjścia, z pewnością poddalibyśmy się samozadowoleniu, zamiast służenia Bogu, odpowiadania na potrzeby innych i stałego dążenia do nawrócenia. Chrześcijanie nie mogą spać w sensie duchowym, jeśli mają zabezpieczyć swe dziedzictwo jako synowie i córki Boga. Trzeźwiącą prawdą jest to, że przyjście Jezusa może wypełnić się w każdej chwili.

Fakt, że – jak mówi św. Jan – Bóg cały sąd przekazał Synowi, stanowi nasze ocalenie, ale jednocześnie jest dla nas także największym zagrożeniem. W rzeczywistości bowiem absolutnie nie możemy uciec przed Tym, który znał nasze życie, doznał naszego biczowania, a w końcu poczuł w sobie nasze gwoździe. Jednak jest On również Tym, który w swych czynach i cierpieniach wziął na siebie i poniósł naszą winę. Winę, którą musielibyśmy widzieć w nas samych, widzimy w Nim. Ponieważ nasz Sędzia jest nie tylko Bogiem, lecz także człowiekiem, sąd nasz staje się zupełnie nieprzewidywalny, całkowicie przewyższa mierniki naszego sumienia. Wszystko staje się groźniejsze i wszystko jest pełniejsze nadziei. Mamy zdać sprawę nie odległemu Ojcu tronującemu ponad gwieździstym przybytkiem, nie „gwiaździstemu niebu nade mną”, i nie prawu moralnemu w naszym sercu. Mamy ją zdać naszemu Bratu stojącemu przy mnie, który był Bogiem, i w którym Bóg był. Niech ten Brat zlituje się nad nami! (C. Mitch, E. Sri, Ewangelia według św. Mateusza. Katolicki komentarz do Pisma Świętego, Poznań 2019, s. 347–349; H.U. von Balthasar, Eschatologia w naszych czasach, Kraków 2008, s. 94–98).

2. Sztuka

Sąd ostateczny jest tematem jednego z czterdziestu fresków namalowanych przez Giotta w kaplicy Scrovegnich, należących do cyklu scen przedstawiających życie Joachima i Anny, rodziców Marii oraz Chrystusa. Malowidło pochodzi z ok. 1305 r.

Enrico Scrovegni z Padwy, ambitny syn bogatego Reginaldo, którego Dante Alighieri skazał do piekła jako lichwiarza w swojej „Boskiej Komedii”, planował budowę pałacu i prywatnej kaplicy. W tym celu w 1300 roku zakupił duży kawałek ziemi na terenie wokół rzymskiego amfiteatru – zwany Areną. Z tych imponujących budynków pozostał tylko jednonawowy kościół. Zbudowany przy użyciu jasnych, prostych form, nazywany jest głównie „Kaplicą Areny” od lokalizacji, lub „Kaplicą Scrovegnich” od jej fundatora. Odkupienie ojca i ocalenie własnej duszy były jego głównymi względami podczas dokonywania tej darowizny. Kościół został poświęcony 16 marca 1305 r. Najświętszej Marii Pannie.

Fresk Sąd ostateczny znajduje się na ścianie zachodniej – wejściowej do kaplicy. Jest tradycyjny w swej ikonografii i majestatyczny w kompozycji. Pośrodku sceny znajduje się majestatyczny Chrystus sądzący w mandorli. Jego pełna mocy postać odznacza się masywnością; ręce obejmują otaczającą przestrzeń. Rysy przypominają Chrystusa w Zmartwychwstaniu. Po obu stronach mandorli siedzi dwunastu sprawiedliwych. Po prawej stronie Chrystusa zasiadają: Piotr, Jakub, Jan, Filip, Szymon i Tomasz; po lewej: Mateusz, Andrzej, Bartłomiej, Jakub Mniejszy, Juda Tadeusz i Maciej. Wyżej znajduje się dziewięć chórów anielskich, podzielonych na dwie symetryczne grupy. Rzędy aniołów tworzą wraz z ojcami Kościoła i Chrystusem Kościół triumfujący. Pod wizerunkiem Chrystusa, na osi w drugiej części fresku, znajduje się nagi krzyż. Odgradza on wybranych od potępionych. Po lewej stronie skupiają się wszyscy, którzy mogą dostąpić raju. Po prawej stronie krzyża malarz przedstawił piekło i potępionych (M. Girardi, Giotto, (Klasycy Sztuki), Warszawa 2006, s. 70–73).

3. Życie

Oswoiłaś już tę przestrzeń śmierci, umierania? Czy zawsze jest lęk, kiedy ktoś odchodzi? Czy masz świadomość, że wkraczasz w bardzo intymną część życia człowieka?

Umieranie to bardzo intymna część życia, w której jest wołanie o obecność. Bardzo często, po wielokroć słyszałam prośbę: Bądź przy mnie w tym momencie. Osoby odchodzące mają ogromny głód dotyku. Kiedy pacjent umiera, a my jesteśmy obok, pamiętajmy, że on potrzebuje bliskości. W tym momencie bardzo istotne jest przytulenie, pogłaskanie, jakieś dobre słowo. Pojawia się spokój, pojawia się delikatny uśmiech na jego słabnących ustach, są łzy wzruszenia.

Pamiętam nawet prośbę jednego z pacjentów hospicjum, który tak bardzo bał się śmierci i umierania, że prosił, bym razem z nim umarła.

Tak bardzo się bał. I tak bardzo potrzebował mojej obecności. Ja mu wtedy wprost powiedziałam: Ja z tobą nie będę mogła umrzeć, ale może tak się zdarzyć, że umrę nawet wcześniej. Jestem kierowcą, może jadąc, zginę w wypadku, tego nie wiem. Ale jeżeli Bóg pozwoli, że będzie ten moment, kiedy to ty będziesz odchodził pierwszy, to ja będę przy tobie. Te moje słowa przyniosły mu ogromną ulgę. Kiedy umierał, spełniłam jego prośbę. Położyłam się obok niego w łóżku, z drugiej strony leżała jego żona, wzięłyśmy go w objęcia i w momencie przejścia na drugą stronę nie był sam.

Kto bardziej boi się śmierci? Człowiek, który czuje, że odchodzi, który jest bardzo schorowany, często umęczony chorobą, wyczerpany, czy jego rodzina?

Nie ma jednej odpowiedzi. Może oprócz tej, że odchodzeniu zawsze towarzyszy lęk. Kiedy rodzina może się na kimś oprzeć, kiedy na tej kładce przejścia do wieczności ma solidne poręcze, ten lęk się minimalizuje, nieraz zupełnie odchodzi, a jego miejsce zajmują wewnętrzny spokój i zgoda. One zawsze są połączone z obecnością drugiego człowieka. Nie można zostawić w samotności ani człowieka przemieniającego swoje życie ziemskie na wieczne, ani jego rodziny. Dlatego tak istotna jest ta relacyjność. U mnie w hospicjum jest to standard - kiedy osoba umiera, zawsze ktoś przy niej jest.

Osoba, która trafia do hospicjum, często jest świadoma, przytomna, wie, w jakim miejscu się znajduje. Ale też ma świadomość, że to już ostatni przystanek na drodze jej życia. Stąd raczej nie wyjdzie, nie wróci do domu?

Wbrew pozorom mamy całkiem sporo wypisów z hospicjum. Opowiem pewną historię. Co roku nasze hospicjum odwiedza grupa motocyklistów z Polski, pielgrzymka ostrobramska. Przed pandemią to było nawet dwieście czy trzysta osób. Ziemia wokół hospicjum aż drżała od huku silników. Chorzy byli na to przygotowani. Pielgrzymi zawsze u nas odpoczywali, organizowali koncerty dla chorych. W jednym roku tak się złożyło, że akurat mieliśmy pacjenta, zapalonego motocyklistę, który na Litwie jeździł na podobne rajdy. Bardzo się ucieszył, kiedy powiedzieliśmy mu, że do hospicjum przyjadą motocykliści. Choć był już leżący, poprosił, żebyśmy zrobili wszystko, żeby mógł chociaż przez okno na nich popatrzeć. I tak się stało. Panie posadziły go na wózku inwalidzkim, podwiozły do okna, motocykliści wymienili z nim kilka słów, był też hymn klaksonów na cześć tego chorego. Mężczyzna poprosił, żeby pielęgniarki i personel położyli go na parapecie, żeby nie patrzył tylko z daleka, ale niejako wszedł w przestrzeń tych motorów. Na tym parapecie nawet dość długo leżał. Pielęgniarki parę razy pytały, czy nie chciałby wrócić do łóżka, ale on bardzo chciał towarzyszyć tym motocyklistom do końca. Kiedy motory odjechały, personel zdjął go z parapetu i ku zdziwieniu pielęgniarek i sanitariuszy przez kilka sekund, podtrzymywany, stał na własnych nogach. Do akcji wkroczyli rehabilitanci i po kilku tygodniach wypisaliśmy tego mężczyznę do domu. On wrócił do życia. Od strony medycznej jest to wręcz niewytłumaczalne, ale te motory, drżenie ziemi spowodowały w nim drżenie takiego impulsu życia, że sam w sobie pokonał lęk i nadal żyje” (M. Rak, Mężczyźni mojego życia. O miłości, miłosierdziu i dobrym pomaganiu. W rozmowie z Małgorzatą Terlikowską, Kraków 2022, s. 108–114).


Poprzednia strona: 1. NIEDZIELA ADWENTU (rok A)
Następna strona: Czuwanie, ks. Janusz Mastalski