Trzy kroki ku homilii, ks. Marek Gilski

Zawieram z wami przymierze, tak iż nigdy już nie zostanie zgładzona wodami potopu żadna istota żywa i już nigdy nie będzie potopu niszczącego ziemię (Rdz 9, 11).

1. Komentarz naukowy

Czym jest przymierze? Wspomnienia z lekcji historii podpowiadają, że jest to rodzaj umowy, gwarancji, której udzielają sobie wzajemnie dwa podmioty (państwa, władcy) na wypadek na przykład zagrożenia suwerenności. W tak pojętym przymierzu chodzi o wzajemność, o dwustronne partnerskie zobowiązanie. Przymierze, które tutaj napotykamy, jest nieco inne. Jest ono obietnicą i zobowiązaniem, które Bóg sam, z własnej woli podejmuje w stosunku do człowieka (i świata), nie oczekując od niego rewanżu. Nie aspekt wzajemności, ale gwarancyjności wybija się tu na plan pierwszy. Ja, Ja zawieram przymierze z wami (...). Tego Ja nie sposób nie zauważyć. Zostało podwojone, bo jest tu najważniejsze. Ja, Jahwe, gwarantuję wam, że będzie tak i tak. Ja: wasz Bóg prawdomówny i wierny.

Gwarantuję wam, że już nigdy nie będzie potopu. Jakie echo budzą w nas te słowa? Słuchamy ich z namaszczeniem, bo powaga dobrze licuje z całą tą monumentalną scenerią, ale nie traktujemy ich zbyt serio. No bo jednak tyle istot żywych ginie stale w nurtach wezbranych rzek, w wodach powodzi, w falach tsunami, w lawinach błota spowodowanych przez katastrofalne deszcze... Czyż dla tych setek tysięcy ofiar nie jest to nowy potop?

A jednak: nie. Przynajmniej nie jest to potop, o jakim mówi Bóg. Bo Bóg nie mówi o wodzie, która zawsze pozostanie groźnym żywiołem, ale o następstwach potopu, które sam zamierzył. A zamierzył przerwać historię rodzaju i cofnąć ją do punktu początkowego. Wtedy, za dni Noego, ten jeden raz i nigdy już więcej. Taka jest wymowa tego przymierza. Pozwoli, by duchowa historia ludzkości toczyła się swoim trybem, pozwoli, by człowiek w pełnej wolności i autonomii kroczył drogą, którą sam obrał, i pozwoli też, by doświadczył jej ostatecznych konsekwencji. Nie pozostanie wobec niego obojętny, będzie wielokrotnie upominał się o jego miłość i miejsca więzi, ale jemu pozostawi decyzję. Preludium historii rodzaju, pojętego jako ogromna społeczność zbudowana w oparciu o to przymierze, jest błogosławieństwo Boga wypowiedziane nad rodziną Noego, jej ostatnim akordem będzie Wielki Babilon i Nierządnica z wizji św. Jana. Ze zderzenia zaś tych dwóch natchnionych tekstów (przymierze noahickie nigdy nie zostało odwołane, jedynie myśmy w nie zwątpili. Pozostaje ono równie aktualne i znaczące, jak proroctwo św. Jana) dowiadujemy się, że wprawdzie dzieje Ziemi jako planety i siedziby człowieka zgodnie z przewidywaniami naukowców zakończą się jakimś gwałtownym kataklizmem – deszczem asteroidów, śmiercią cieplną, kolapsem wewnętrznym albo właśnie wybuchem – ale nie stanie się to pierwej, niż dopełni się historia duchowa ludzkości: niż odsłoni się pełnia Prawdy.

Przymierze domaga się znaku. Poprzez obecność znaku aktualizuje się ono ciągle na nowo. Jego ważność jest w nim ciągle potwierdzana. Nadto sam charakter znaku jakoś świadczy, odsyła do treści przymierza. Na znak przymierza ze wszystkimi istotami żywymi zamieszkującymi ziemię Bóg wybrał tęczę. Dlaczego akurat tęczę? Bo tęcza ma w sobie coś z uśmiechu Pana Boga nad światem. Tęcza zawsze cieszy. Pojawienie się tęczy po deszczu ma w sobie coś niezasłużenie dobrotliwego, jakąś zaskakującą, nieuzasadnioną wobec okrucieństwa świata łaskawość. Czyż nie jest to genialny symbol tego właśnie przymierza: dobrowolnego, niezasłużonego, wpisującego się bez reszty w porządek świata, a wyrosłego z dobroci i wspaniałomyślności wobec człowieka? (M. Szamot, Genezis. Czy ktoś w to jeszcze wierzy?, Poznań 2020, s. 148–151).

2. Mistrzowie teologii i życia duchowego

„Nie sądź, że skoro Bóg wie wszystko, to z góry, nie zważając na twoją wolność i niezależnie od twoich zasług, przeznaczył ci niebo lub piekło” (F.J. Sheen, Idź do nieba! Duchowa mapa do wieczności, Kraków 2020, s. 263).

3. Z życia wzięte

„Nie mieli problemów większych niż ich sąsiedzi czy znajomi. Przeciwnie. Byli wspierani przez jego i jej rodziców. Mogli liczyć na pomoc finansową i na dyżury przy dzieciach. Mimo to Krzysztof i jego żona wchodzili w kolejne fazy kryzysu: jako osoby i jako para.

Krzysztof zaczął nadużywać alkoholu. Popadł w uzależnienie. Upijał się coraz bardziej i coraz częściej. Gdy wracał do domu, był agresywny. Dręczył psychicznie żonę i córki. Zaniedbywał swoje obowiązki w pracy zawodowej. Zaczął się staczać jak po równi pochyłej. Dzieci zaczęły się go bać i ogromnie wstydzić. Żona już zupełnie zrezygnowała z trudu wychowania. Użalała się do krewnych i znajomych nad własnym losem. Po zakochaniu sprzed lat nie pozostało już śladu. Krzysztof i jego żona przekonali się na własnej skórze o tym, że jeśli zakochanie nie zamienia się w miłość i jeśli małżonkowie nie okazują sobie nawzajem miłości w sposób coraz bardziej ofiarny i czuły, to kryzys musi nadejść nieuchronnie. Faktycznie nadszedł i przyjmował coraz bardziej dramatyczne formy.

Krzysztof stał się wrakiem człowieka. Alkohol całkowicie zawładnął nim i jego życiem. Mój krewny niszczył siebie, zdrowie, sumienie, małżeństwo i rodzicielstwo, więzi z Bogiem, z rodzicami i rodzeństwem, z krewnymi i przyjaciółmi. Coraz rzadziej pokazywał się w domu. Unikał kontaktu z bliskimi. Wszedł w tak zaawansowaną fazę alkoholizmu, że w każdej chwili groziła mu śmierć.

Często rozmawiałem z żoną Krzysztofa. Wyjaśniałem jej mechanizmy uzależnień. Tłumaczyłem, że jej mąż jest ślepo zakochany w śmiertelnym wrogu, jakim stał się dla niego alkohol. Wyjaśniałem, że Krzysztof nałogowo oszukuje samego siebie i wmawia sobie, że nie jest alkoholikiem, że wierzy w tę iluzję. Mówiłem o tym, że genialnie manipuluje wszystkimi bliskimi po to, żebyśmy nie przeszkadzali mu trwać w nałogu, gdyż na razie nie wyobraża sobie innego życia. Tłumaczyłem, że w czynnej fazie alkoholizmu – podobnie jak w przypadku każdego uzależnienia czy innej formy głębokiego kryzysu – taki człowiek nie reaguje już na naszą miłość i na nasze cierpienie. Zastanowić się i radykalnie się zmienić może jedynie wtedy, gdy sam zacznie cierpieć, gdyż na własne cierpienie każdy z nas pozostaje wrażliwy nawet wtedy, gdy nie jest już wrażliwy nawet na miłość i cierpienie samego Boga.

Żona Krzysztofa reagowała podobnie, jak reaguje wiele żon w podobnej sytuacji. Uciekała od problemu. Nie chciała chodzić na spotkania Al-Anon, czyli wspólnoty, która pomaga osobom borykającym się z problemem uzależnienia u kogoś z bliskich. Stawała się coraz bardziej apatyczna.

Wbrew faktom, wbrew wiedzy, wbrew wszelkim regułom próbowałem zdobyć serce mojego krewnego. Jakiż byłem głupi! Nie da się przecież zdobyć serca kogoś, kto trwa w alkoholizmie, narkomanii, erotomanii, hazardzie, pracoholizmie czy w innym uzależnieniu, bo w czynnej fazie choroby uzależniony nie reaguje nawet na miłość i cierpienie Boga, więc i tym bardziej na miłość i cierpienie swoich bliskich. W obliczu sytuacji, która stała się dla Krzysztofa i jego bliskich wręcz śmiertelnie groźna, uświadomiłem sobie, że muszę zdobyć się na postępowanie wbrew sercu i odbyć z moim krewnym bezwzględnie twardą rozmowę.

Tego dnia nie był jeszcze pod wpływem alkoholu, ale – jak co dzień – czekał jedynie na okazję, żeby się upić. Powiedziałem do niego: Albo pojedziesz na zamkniętą terapię, albo umrzesz, a przy okazji śmiertelnie poranisz twoich bliskich. Krzysztof nadal wypierał problem. Wiedziałem, że nie mam już innego wyjścia, jak postawić sprawę na ostrzu noża. Odbyłem wielogodzinne rozmowy z najbliższymi Krzysztofa. Wyjaśniłem, że może go uratować już tylko jego własne cierpienie i że w tej sytuacji każdy, kto mu w czymkolwiek pomoże, w rzeczywistości przyczyni się do jego śmierci.

Tym razem nikt w rodzinie nie miał już wątpliwości, że nam wszystkim pozostało jedynie konsekwentne zastosowanie twardej miłości. Krzysztof zorientował się, że wszyscy jego bliscy stali się wobec niego stanowczy, że nie pozwalają już sobą manipulować, że w niczym mu już nie pomogą i że odtąd musi ponosić wszystkie, najbardziej nawet bolesne i dotkliwe konsekwencje trwania w nałogu.

Po jakimś czasie zmarł tata Krzysztofa. Mój krewny przyszedł podpity na pogrzeb. Widziałem, że był w szoku. Mocno przeżywał to, że nawet nie wiedział, iż jego ojciec od dziesięciu dni był umierający. Kilka dni później Krzysztof poszedł na pierwszy w swoim życiu miting AA. Ale niestety szybko wrócił do upijania się i zrezygnował z mitingów.

Osiem tygodni później zmarła jego matka. Chociaż przed jej śmiercią wiedział, że jest w stanie ciężkim, to nie przychodził jej odwiedzać. Pił. Śmierć matki przeżył jeszcze bardziej niż śmierć ojca. Większość ludzi w czynnej fazie alkoholizmu w takiej sytuacji pogrąża się całkowicie. Upijają się, żeby zapomnieć o poczuciu winy.

Gdy mój krewny kilka godzin po zgonie matki dowiedział się o tym, że tego dnia umarła, nie sięgnął już po alkohol. Nastąpił w nim przełom. Na pogrzebie mamy – pierwszy raz od wielu miesięcy – był zupełnie trzeźwy. Od tamtego dnia zaczęła się jego droga odzyskiwania wszystkiego. Krzysztof odrodził się z popiołów. – Pomóż mi – powiedział. – Chcę pojechać na zamkniętą terapię. I to najlepiej już jutro. Jestem bezsilny. Nie poradzę sobie bez pomocy specjalistów.

Od tamtej terapii minęło ponad jedenaście lat. W tym czasie Krzysztof nigdy nie napił się alkoholu. Dzisiaj jest szlachetnym i szczęśliwym człowiekiem. Po trzydziestu kilku latach trwania w dramatycznym i pogłębiającym się kryzysie, dziś jest prawdziwą Bożą perłą: pracowity, przezroczyście uczciwy, delikatny, taktowny, otwarty, usłużny. Krzysztof stał się tak dojrzały, że zaskakuje to nie tylko jego samego, ale też wszystkich, którzy znają go od dzieciństwa. W żadnej poprzedniej fazie życia nie miał w sobie nawet jednej setnej tej dojrzałości, jaką obecnie promieniuje. Najdosłowniej w świecie stał się nowym człowiekiem” (M. Dziewiecki, Nie ma sytuacji bez wyjścia. Jak wychodzić z kryzysu?, Nowy Sącz 2020, s. 86–93).