Trzy kroki ku homilii, ks. Marek Gilski

Eliasz poszedł na pustynię na odległość jednego dnia drogi. Przyszedłszy, usiadł pod jednym z janowców i pragnąc umrzeć, powiedział: „Wielki już czas, o Panie! Zabierz moje życie, bo nie jestem lepszy od moich przodków” (1 Krl 19, 4).

1. Komentarz naukowy

Jak to nie jest lepszy? Czy nie stanął mężnie w obronie wiary? Czy nie dowiódł, po której stronie leży prawda? Czy bez niego doszłoby do buntu i wytępienia sług Baala? W obawie przed rebelią ludu nie będą już odtąd tak bezczelnie panoszyć się w kraju, a wyznawcom Jedynego Boga będzie się trochę lżej oddychać. Skądże więc u niego poczucie klęski i winy, skąd pragnienie śmierci i ta modlitwa, tchnąca goryczą i rozczarowaniem sobą? Doskonale wykonał polecenie Pana (ja, Twój sługa, na Twój rozkaz wszystko to uczyniłem...), odniósł ogromny sukces, a do gróźb Izebel i Achaba dawno zdążył się przyzwyczaić i nie przejmował się nimi, więc czemu i nad czym boleje?

Opuściwszy kryjówkę w Sarepcie, gdzie przemieszkiwał w miarę beztrosko, podczas gdy resztę kraju dręczył głód, Eliasz zmierzał na spotkanie króla przez kraj wyniszczony wprawdzie długotrwałą suszą, ale w gruncie rzeczy niezmieniony. Kara nie odniosła skutku, naród trwał w pogaństwie, zastępy fałszywych proroków i kapłanów rosły i miały się lepiej pod protektoratem królewskiej pary. A mimo to, a może właśnie dlatego, że był to lud zwiedziony przez odszczepieńców i innowierców, Pan litował się nad nim i zamierzył mu deszcz. Eliasz miał być tym, który obwieści kres kary i poprzez znak sprawi, że dalsze jej trwanie będzie pozbawione sensu: cały lud to ujrzał... i rzekł: Naprawdę Jahwe jest Bogiem. Rozpoznali prawdziwego Boga i Pana, ale przy okazji Eliasza poniosło. Jego, najwierniejszego z wiernych, najpowściągliwszego z powściągliwych, poniosła radość, entuzjazm, żarliwa miłość do Pana, pragnienie zapewnienia Mu chwały. Chciał zapobiec kolejnym odstępstwom. Chciał wyplenić zło z Izraela. Raz na zawsze. Tak doszło do rzezi. Zdaje się, że dopiero posłaniec od Izebel uświadomił mu, że mord na prorokach nad potokiem Kiszon był jego osobistą inicjatywą. Może nie on rzucił hasło do rozlewu krwi, ale też nie sprzeciwił się mu, a przede wszystkim nie takie otrzymał zadanie. Czemu tak się stało? Żarliwością rozpaliłem się o chwałę Pana, Boga Zastępów, gdyż Izraelici opuścili Twoje przymierze, rozwalili Twoje ołtarze i Twoich proroków zabili mieczem (1 Krl 19, 14) mówi o sobie, próbując zrozumieć powód nieszczęścia. Jakież to wszystko okrutne! Rozlał krew, to prawda, lecz przecież nie niewinną. Chciał jak najlepiej, chwały dla Bożego imienia i nawrócenia współziomków. Dokonał tego wszystkiego i tym samym poniósł klęskę. Święty gniew i żarliwa miłość do Pana – czyż może być coś szlachetniejszego? A jednak to one były sidłem, w które dał się złapać. Przez nie sprzeniewierzył się sobie i swej drodze ufności. Widać, że ta sytuacja, a raczej ufność domaga się jakiejś nowej etyki, gdyż w ramach zwykłej etyki intencji nie sposób pojąć winy i rozpaczy Eliasza.

Na tle przymiotów, w które wyposażył nas Stwórca, ufność ma naturę szczególną. Przede wszystkim ufność nie ma swego kresu. Inaczej niż inne nasze przymioty, nie ma swego stadium finalnego, do którego człowiek zmierzałby w porządku swej natury, to znaczy wspierany rytmem biologii i osobowego dojrzewania, a którego osiągnięcie – jak to widać było w przypadku słabości i wolności – uzdalniałoby go i popychało do spotkania (z Bogiem). Ufność, choćby tylko intuicyjnie rzecz ujmując, jest z istoty swojej warunkiem każdego rzeczywistego spotkania, tzn. takiego, które prowadzi do zawiązania relacji. I odwrotnie, jeśli w spotkaniu osób nie będzie udziału ufności, to ich wzajemna relacja pozostanie powierzchowna, formalna i automatyczna. Klient, wchodząc do sklepu, spotyka sprzedawcę, ale dopóki ich kontakt opiera się tylko na regułach handlu, mogą na siebie nawet nie spojrzeć. Co innego, gdy sprzedawca okaże się godnym zaufania doradcą. Wtedy przeobrazi się w „pana Zbyszka” i kogoś, czyje zdanie warto brać w rachubę. Ta sama reguła rządzi spotkaniem człowieka i Boga, a sprawą otwartą pozostaje tu jedynie stopień ich wzajemnego zbliżenia. Jego charakter zależy z kolei od tego, jaki stopień realności przyznaje się duchowej cząstce ludzkiej natury (M. Szamot, Oto ty, Adamie, Poznań 2020, s. 233–235).

2. Mistrzowie teologii i życia duchowego

„Również teraz wiara oznacza wyruszenie w drogę i porzucenie tego fałszywego zasiedzenia, które zatrzymuje człowieka w tym, co „małe, ale moje”, pozbawiając go jego prawdziwej wielkości. Również teraz wiara oznacza przewartościowanie wartości, przyjęcie nowej miary istnienia, którą wyznacza przyszłość: właściwe dla człowieka nie jest to, co jest korzystne w danej chwili, lecz to, co służy wieczności, to, co go wyprowadza poza chwilę obecną. To, co służy wieczności, jest tym, co zasługuje na przetrwanie. Jest to człowiek, który stał się taki, że nie trzeba pragnąć, aby wkrótce zniknął. Jest to człowiek, który żyje na miarę swojej godności i jest otwarty na innych. Człowiek, który potrafi coś dać. Człowiek, który nie stoi na drodze innemu człowiekowi, ale coś dla niego znaczy. Człowiek, którego można kochać” (Benedykt XVI, Przyszłość wiary. Refleksje teologiczne, Kraków 2019, s. 59).

3. Z życia wzięte

„Kiedy kręciłam Noce i dnie, miałam już nazwisko i czułam, że przyszedł moment na dzieci. Wyszłam za mąż w wieku dwudziestu pięciu lat. Trzy lata później urodziłam Mikołaja. Po dwóch latach urodziłam córkę Olę. Natłok obowiązków, do tego nieświadomość, że mogę mieć głębokie, dziedziczne problemy z alkoholem, niemożność uznania pewnych prawd, na przykład tego, że mogę jednak coś zmienić, jeśli mi się to życie nie podoba – to wszystko spowodowało moją ucieczkę od rzeczywistości. Za dużo dźwigałam. Zaczęło mi nie wychodzić to tu, to tam. I uciekłam w alkohol. Sodówa mi odbiła. Wydawało mi się, że zawsze będę cudna, młoda, śliczna, że będą propozycje. A jak zaczęłam zawalać, urwało się to i tamto, w końcu zrozumiałam, że cały czas trzeba walczyć o wszystko.

Najpierw była ambitna Stasia wychowywana przez Babcię. Uzdolniona w wielu kierunkach, wyróżniana. Zawsze prymuska, gospodyni klasy. Dlatego zapewne w dzieciństwie nie miałam zbyt wielu koleżanek i kolegów. Potem zmieniłam się, dla wszystkich chciałam się stać bratem łatą. Wódeczka, papierochy. Rozmieniałam się na drobne. Kilka lat minęło, zanim uświadomiłam sobie, kim jestem, i od razu z grubej rury, że mam herby w rodzinie, że Dziadek to był pan w białych rękawiczkach, że nie dam sobą poniewierać, że nie będę zadawać się z pijakami, włóczyć po barach.

Nie lubię o tym mówić, nie zawsze mam siłę – między innymi dlatego, że żyjemy w epoce wiwisekcji, wywlekania życia na wierzch. Opowiadanie o swoich problemach stało się teraz modne do tego stopnia, że czasem nie wiadomo kto mówi prawdę, a kto nie, kto chce tylko sobą epatować, a kto przekazać coś ważnego. Od kiedy zrozumiałam, że zerwanie z nałogiem jest nie tylko moją zasługą, wiem, że moim obowiązkiem jest dawanie Świadectwa. Tak to nazywam. W moim przypadku to była kwestia cudu i wiary, Wiary Żywej. Bóg i Chrystus uchronili mnie, Hioba – którym się poczułam – przed dalszym ciągiem. Nie leczyłam się, nie zaszywałam, nie byłam na odwykach. Zostało mi to ODJĘTE któregoś pięknego dnia po wielu próbach, modlitwach, błaganiach. Dokładnie tak, jak mówię: ODJĘTE – i od tej pory nie wypiłam niczego, co ma w sobie alkohol. Od dwudziestu trzech lat. Szczerze powiem, alkohol nigdy mi nie smakował, ale człowiek jest taki durny, że pije. Dopiero kiedy się oddałam Bogu i zaufałam Chrystusowi, gdy wyznałam ‘Jezu, ufam Tobie’, dopiero wtedy przyszła do mnie Łaska z Góry. Tylko Najwyższa Siła tak naprawdę mogła zmierzyć się z tym, co jest podświadomością, co jest niezbadane, co jest tajemnicą. W końcu zrozumiałam, że sama tutaj nie dam rady. Spojrzałam w lustro i nawymyślałam sobie. A wtedy wyglądałam bardzo źle. Morda napuchnięta, tylko pięściami ją wytłuc. No i wytłukłam się psychicznie. Z nienawiścią myślałam o sobie. Zaczęłam też prosić o ŁASKĘ, o odjęcie ciężaru, pętli, która mnie dusiła. I tak się stało. Zawsze byłam wierząca i modliłam się. Nawet po pijanemu; wchodziłam do kościoła i błagałam o łaskę. Na drodze do trzeźwości dostałam też jeszcze jedną wielką szansę – zagrałam Hioba i gram go do dzisiaj.

Nadal jestem alkoholiczką, ale niepijącą – od ponad dwudziestu lat. Ważne jest, żeby wytrwać. A to nie jest łatwe. Podobnie jak wychodzenie z roli, po której zostaje trudna do udźwignięcia straszna pustka. Nie ma już postaci, ale i ciebie nie ma, bo zostawiłaś wszystko na scenie. Trzeba wypełnić tę lukę, co może potrwać krócej albo dłużej. Ale trzeba też wiedzieć, że ta pustka musi się pojawić i na pewno minie” (S. Celińska, Niejedno przeszłam, rozm. K. Prewęcka, Warszawa 2020, s. 85–93).