Trzy kroki ku homilii, ks. Marek Gilski

I tak mężczyzna dał nazwy wszelkiemu bydłu, ptakom podniebnym i wszelkiemu zwierzęciu dzikiemu, ale nie znalazła się pomoc odpowiednia dla mężczyzny (Rdz 2, 20).

1. Komentarz naukowy

Bóg, stworzywszy zwierzęta, przyprowadza je do mężczyzny, bo chce usłyszeć, jak on je nazwie. To bez sensu! On zna je przecież lepiej niż człowiek. Jemu nazwy nie są do niczego potrzebne. O czym więc właściwie mówi ten fragment? Co kryje się pod symboliką tej sceny?

Jeszcze raz: człowiek ma nazywać zwierzęta. Po co? Po to, by samemu zorientować się w świecie. Nazywanie to pierwszy krok w procesie poznawczym. Trafna nazwa niejednokrotnie w ogóle umożliwia postęp poznawczy. Nazywanie wymaga inteligencji, angażuje inteligencję. Trzeba to i owo najpierw spostrzec, skojarzyć, by jedno zwierzę nazwać ptakiem, a inne rybą albo płazem. Trzeba je też umieć odróżnić od materii nieożywionej, by potem nazwać je istotą żywą. Człowiek to robi. Człowiek doświadcza siebie jako istoty obdarzonej inteligencją, a Bóg, prowokując go do tego – On przyprowadził zwierzęta – zachowuje się trochę tak jak ojciec – dumny i uradowany postępami swego dziecka.

Mężczyzna nazywa wszystkie zwierzęta. Posługując się swoją inteligencją, poznaje i „porządkuje” świat, który go otacza. Robi pierwsze, elementarne spostrzeżenia na temat rządzących nim praw (na przykład: jeśli zwierzę potrafi latać, to ma skrzydła i takie nazywa ptakiem), a jednocześnie, w toku tego samego procesu dowiaduje się czegoś o sobie. Wie już, że jest inteligentny, a teraz dowiaduje się jeszcze, że jest inny niż cała reszta stworzenia. Dowiaduje się też, że jest sam. Nie znalazła się pomoc odpowiednia dla mężczyzny. Otóż to: pomoc, a więc chodziło o coś, z czym sam nie umiał dać sobie rady. Nie był samowystarczalny, potrzebował wsparcia innej istoty. Jednak tej istoty w świecie zwierząt nie znalazł.

Tak więc nadawanie nazw zwierzętom, z pozoru niewinna, niegroźna czynność skierowana ku zewnętrznemu światu, okazuje się mieć niebagatelne skutki dla wnętrza człowieka. Być może tak to zostało z góry zaplanowane – poznawanie świata jako sposób i pretekst do tego, by człowiek dowiedział się czegoś istotnego o sobie. Sama zaś możliwość wzięcia udziału w procesie poznania jest jedną z potencjalności złożonych w naszej naturze. Należy do jej wyposażenia.

Wynik poznania może być dla człowieka wysoce nieobojętny egzystencjalnie. Dowiedzieć się, że wśród nieprzebranego bogactwa stworzeń jest się absolutnie samotnym – nie należy do przyjemności. To, przeciwnie, jedna z najtrudniejszych wieści, jakie można usłyszeć. Pod ciężarem samotności ludzie popadają w głęboką depresję. Gubią sens bytowania. Odbierają sobie życie. Tymczasem Adam najzwyczajniej, najniefrasobliwiej zasypia. Czy nie dolega mu ciężar tej wieści? Widocznie nie. Widocznie jest Ktoś, kto za niego go dźwiga. Najwyraźniej Adam już trochę wie, jaki jest Bóg. Poznanie w bliskości, w łączności z Bogiem nie obarczało ciężarem. Adam śpi spokojnie, bo ufa Panu, a Pan osłania go przed cierpieniem, które wynika z poznania. Pozwala człowiekowi cieszyć się możliwościami, jakie daje mu jego natura (sam popycha go na drogę poznania), ale tam, gdzie mogłoby to skutkować cierpieniem, zbyt wielkim ciężarem, tam go osłania, ingeruje – sprawia, że mężczyzna pogrąża się w głębokim śnie i usuwa przyczynę jego cierpienia (M. Szamot, Genezis. Czy ktoś w to jeszcze wierzy?, Poznań 2020, s. 53–55).

2. Mistrzowie teologii i życia duchowego

„Jeśli literatura jest probierzem świadomości społecznej, to jej diagnoza sytuacji współczesnego człowieka jest niepokojąca: obszerna literatura absurdu świadczy o dzisiejszym kryzysie pojęcia rzeczywistości. Prawda i sama rzeczywistość wymykają się człowiekowi, który jawi się jako miejscowo znieczulony, zdolny do postrzegania jedynie wycinków rzeczywistości; jest niepewny wszędzie tam, gdzie opuszcza teren nauk ścisłych, i dopiero miara jego zagubienia uświadamia mu, jak niewielki jest ten obszar rzeczywistości, w którym nauka daje mu pewność” (J. Ratzinger, Przyszłość wiary. Refleksje teologiczne, Kraków 2019, s. 29–30).

3. Z życia wzięte

Przebywający od wielu lat w więzieniu pedofil tak wspomina swoją rodzinę:

„Byłem najmłodszym z trojga dzieci pracującej rodziny z klasy średniej. Rodzice starali się zaspokajać wszystkie potrzeby, jakie ich zdaniem miała nasza rosnąca rodzina. Pod wieloma względami byłem szczęśliwym nastolatkiem, bo nigdy nie brakowało mi niczego, co służyło potrzebom materialnym, i nigdy nie znęcano się nade mną fizycznie.

Chociaż zaspokajano moje potrzeby materialne, w moim domu panowały chłód, obojętność i sztywność. Moja rodzina składała się z bystrych osób, ale komunikacja między nimi była bardziej ćwiczeniem się w wymianie inteligentnych uwag i grzeczności niż autentycznym dzieleniem się uczuciami i przeżyciami oraz okazywaniem wzajemnej troski. W bardzo młodym wieku nauczyliśmy się, że każdy sam odpowiada za rozwiązywanie swoich problemów. Bardziej niż rodziną wydawaliśmy się zbiorem jednostek, z których każda podejmowała samodzielne wysiłki, by przetrwać. (...)

Jedną z pierwszych lekcji udzielonych mi przez ojca było oświadczenie, że ludzie sukcesu nigdy nie okazują emocji. (...)

Rodzice nigdy nie okazywali nam uczuć i nie mogę sobie przypomnieć, żeby kiedykolwiek przytulili czy pocałowali mnie lub któreś z mojego rodzeństwa. Gdy się zastanawiam nad tym okresem mojego życia, mam dojmujące poczucie, że znajdowałem się w zimnej, nieczułej pustce” (A. Zabin, Rozmowy z pedofilem. Dla dobra naszych dzieci, Poznań 2021, s. 46–48).