Trzy kroki ku homilii, ks. Marek Gilski
I usłyszałem liczbę opieczętowanych: sto czterdzieści cztery tysiące opieczętowanych ze wszystkich pokoleń synów Izraela (Ap 7, 4).
1. Komentarz naukowy
Lista opieczętowanych znamieniem przynależności do Boga jest podejrzanie symetryczna. Zdradza tym swoje symboliczne znaczenie. Sto czterdzieści cztery tysiące, a więc tysiąc razy kwadrat dwunastu. Dwanaście to liczba obfitości, mnogości. Dwanaście było pokoleń Izraela, a przecież był to lud tak liczny jak gwiazdy (Rdz 15, 5). Dwanaście podniesione do kwadratu oznacza ilość przeobfitą, a jeszcze zwielokrotnione tysiąc razy mówi o ilości przechodzącej wszelkie wyobrażenie. Tak licznym jest lud Bogu na własność opieczętowany. Zgromadził się on ze wszystkich pokoleń synów Izraela, a więc z każdego czasu. Każdy czas niesie w sobie szansę opieczętowania. Podobnie jak każdemu narodowi została ona dana. Bo Izrael to już nie konkretny naród, ale lud wybrany. Wybraństwo jest tym, co ten lud ustanawia.
Już Jakub, udzielając na łożu śmierci błogosławieństwa swym synom (Rdz 49, 1-28), nie traktował każdego z nich równie ciepło. Rubenowi wyrzuca jego postępowanie, Symeona i Lewiego niemal przeklina, Judę wynosi wysoko, a Józefa błogosławi w serdecznych słowach... Jednym pokoleniom towarzyszyło w ich losach błogosławieństwo, innym odrzucenie. Wydawałoby się więc, że pokolenia izraelskie nie miały równego startu – jak nierówny jest start dzieci w zależności od tego, czy pochodzą z „dobrego”, czy z patologicznego domu. A jednak: z każdego pokolenia dwanaście tysięcy opieczętowanych. Znaczy to, że przed Bogiem takie prawa nie obowiązują. Nieważne, z jakiego narodu jesteś i jakie ten naród ma zasługi. Ważny jesteś ty. Właśnie tak relacjonował to św. Piotr: „Przekonuję się, że Bóg naprawdę nie ma względu na osoby. Ale w każdym narodzie miły jest Mu ten, kto się Go boi i postępuje sprawiedliwie” (Dz 10, 34-35). Innymi słowy: On dochowuje wierności tym, którzy zawarli z Nim przymierze.
I oto Jan widzi jakby ilustrację tego, co w postaci zapowiedzi wiadome było jedynie sługom Boga. Widzi stojący przed tronem i Barankiem nieprzebrany tłum – te sto czterdzieści cztery tysiące wybranych i opieczętowanych znamieniem przynależności do Boga. I rzeczywiście wybrani zostali „bez względu na osobę”, a jedynie według przymierza, które jest wyrazem prawdy ich serc. A prawdą tą jest, że są czyści („odziani w białe szaty”) i pragną wielbić Boga i Baranka („w rękach ich palmy”). Palma nie jest jedynie znakiem męczeństwa. Stała się nim w ikonografii. Tłum, który witał Jezusa w Palmową Niedzielę, ścielił Mu płaszcze na drodze, a w rękach trzymał palmy, nie był przecież tłumem męczenników, ale zgromadzeniem ludzi, którzy szczerze chcieli okazać cześć Nauczycielowi. Tak i tutaj „wielki tłum” stojący przed tronem i Barankiem chce nade wszystko oddać Mu chwałę. Po cóż mieliby podkreślać, że znaleźli się tutaj w drodze męczeństwa? Nie własna osoba i zasługi ich interesują, ale Bóg! O tym zaś, kim są, mówi ich szata – są ludźmi czystymi do głębi swej natury. A czy osiągnęli to poprzez męczeństwo, czy inaczej, o tym nie możemy tu wyrokować (M. Szamot, Apokalipsa czytana dzisiaj, Poznań 2019, s. 52–54).
2. Mistrzowie teologii i życia duchowego
„Tylko ten, kto wyrzeka się świata ze względu na Boga, w Nim go odnajdzie. Tylko ten, kto nie chwyta ramionami Zmartwychwstałego, chcąc Go siłą zatrzymać na ziemi, doświadczy w swym sercu, dokąd On zmierza i gdzie znajdzie się on sam. Ponieważ jednak Bóg nie nienawidzi żadnej rzeczy, którą stworzył, dlatego nie wolno jej nienawidzić ani mieć w pogardzie również człowiekowi. Musi je kochać w ich prawdzie, to znaczy w Bogu. W zgiełku wszystkich słów świata musi dosłyszeć dochodzące do niego jedno słowo, słowo Boga. Wtedy połączy wszystko z sobą i utrzyma w stanie równowagi: odwracanie się od świata i zwracanie się do niego, ciszę i pracę, kontemplację i posłannictwo. Bezpośredniemu ubóstwianiu rzeczy przez swoiste upajanie się światem zadają kłam wszystkie prawa rządzące naszą egzystencją: trzeźwy, twardy dzień powszedni, przymus towarzystwa ludzi nielubianych, ból, choroba i śmierć. A sięgając głębiej: wina, własna i drugiego, brzemię narastające z godziny na godzinę, ignorancja, zaniedbanie, zawody i pomyłki. Nie, świat musi najpierw umrzeć i dopiero wtedy będzie mógł stać się wieczny” (H. U. von Balthasar, Eschatologia w naszych czasach, Kraków 2008, s. 106).
3. Z życia wzięte
„Mówi się dzisiaj z prawdziwą przyjemnością o „zaangażowanych chrześcijanach”. A to sugeruje, że są też chrześcijanie niezaangażowani. Przecież jeśli ktoś jest „niezaangażowany”, „nieodpowiedzialny”, „ustępujący”, nie jest chrześcijaninem. Tam, gdzie brakuje chrześcijańskiego zaangażowania, nie ma chrześcijaństwa. Jest po prostu dodatkowe imię wpisane do rejestru ochrzczonych. Odnoszę wrażenie, że przez odwoływanie się do retoryki zaangażowania dokonujemy nieuprawnionych podziałów. Dąży się do rozróżnienia dwóch typów chrześcijan: chrześcijan prawdziwych, którzy spełniają posłannictwo i wykonują konkretne zadania we wspólnocie, oraz chrześcijan drugiej kategorii. Z jednej strony zaangażowani laicy, a z drugiej – prości chrześcijanie. Nie zgadzam się z tym podziałem.
W domu miałem zaangażowanego laika i prostego chrześcijanina. Matka oprócz tego, że ciężko pracowała (kilka dodatkowych zajęć, żeby opłacić moją naukę), należała do tuzina organizacji „zaangażowanych” w różne formy apostolatu i miłosierdzia. Po całym dniu wyniszczającej pracy była zdolna spędzić noc – oczywiście bezpłatnie – w szpitalu, przy łóżku chorego. Zajmowała się powołaniami (z wyjątkiem mojego), rozprowadzaniem dobrej prasy (jednak nigdy moich książek). Nie wiem, ilu jeszcze rzeczom oddawała się z prawdziwie misjonarskim duchem i za cenę nieopisanych poświęceń. Natomiast ojciec uczulony był na wszelkiego rodzaju stowarzyszenia. Nie wspomnę o zapisywaniu się do jakiegoś ruchu czy grupy albo o udziale w zebraniu – mimo nalegań i wymówek współmałżonki. Był miejskim strażnikiem. A wieczorami z uwagi na moją naukę brał dodatkową pracę. Był całkowicie oddany swemu zawodowi, z niemającą sobie równych uczciwością. Dla niego było to więcej niż wystarczające. Lecz interpretował to na swój własny sposób. I czego w tę pracę po kryjomu nie włożył... Przyjaźnie rozmawiał ze wszystkimi. Zyskał zaufanie wielu ludzi. Wysłuchiwał opowieści o ich problemach, czasami dramatach. Rozumiał trudności. Pomagał ludziom, jak tylko mógł. Załatwiał sprawy za tych, którzy nie znali zbyt dobrze prawa. Pisał listy za tych, którzy lepiej posługiwali się rydlem niż piórem. Przede wszystkim leczył rany, rozwiązywał istniejące od niepamiętnych czasów konflikty i żale o spadek, kawałek ziemi będący przedmiotem sporu między braćmi.
Ojciec był człowiekiem pokoju, który godził ludzi poważnie skłóconych, zwaśnionych, pełnych urazów i wrogości. Pomagał mu w tym jego łagodny charakter, pogodne spojrzenie, postawa emanująca dobroczynną słodyczą. Pełnił swoje zwykłe dzieło, w zwykłym tego słowa znaczeniu niezaangażowane, w ukryciu (o niektórych rzeczach dowiedziałem się wiele lat później, dzięki zaufaniu zainteresowanych i beneficjentów), nie zachowując się jak człowiek, na którego ramionach spoczywa los świata. Gdybym go zapytał, czy czuje się zaangażowanym chrześcijaninem, roześmiałby się. Nie zastanawiał się nigdy nad tym problemem ani nie uważał tego za problem.
Ojciec miał wyraźne poczucie wstydu. Zwłaszcza kiedy chodziło o wyrazy z chrześcijańskiego słownika. Nigdy nie używał szumnych słów. Ani nie pozwalał na to, by inni je stosowali. Wystarczało mu zwyczajne życie, pomaganie. Zajmował się innymi, nie okazując tego, nie wychodząc poza zakres swoich pracowniczych obowiązków, odrzucając łagodnie, lecz zdecydowanie wszelkie etykietki, posługując się kilkoma prostymi słowami. No właśnie, nie umiem przyporządkować matki i ojca do jednej z dwóch kategorii, o których wspomniałem.
Patrząc na niepowtarzalny styl ojca, jestem przekonany, że również prosty laik, zwykły chrześcijanin „o trudnych nawykach”, bez zaangażowania czy bez apostolskiej lub wspólnotowej misji, może w pełni zasługiwać na miano misjonarza, pracownika królestwa Bożego. Życie niektórych ludzi, codzienne, powszednie, pełne banalnych czynności, z dala od reflektorów, mikrofonów i notatników dziennikarzy, jest zapowiedzią królestwa. Niektórzy poprzez prosty fakt, że żyją, niosą w ciszy swój codzienny krzyż, wierzą, pilnują z godnością swojego miejsca, przechodząc, zostawiają ślady... czystości, są jasnym drogowskazem dla wszystkich. Właśnie te osoby, które wcale nie chcą błyszczeć, są cennym źródłem światła.
W imię ojca bronię zwykłego, powszedniego chrześcijanina, ukrytego pracownika na rzecz królestwa (on sam nie zdaje sobie z tego sprawy), który wykonuje małe gesty, używa skromnych słów, unikając napuszonego i „zaangażowanego” języka. Myślę, że królestwo Boże potrzebuje pracowitych ludzi, którzy nie dość, że mają dużo miłości, to jeszcze umieją milczeć. A przede wszystkim mają poczucie wstydu” (A. Pronzato, W poszukiwaniu zaginionych cnót, cz. 1, Kraków 2006, s. 165–168).
Poprzednia strona: UROCZYSTOŚĆ WSZYSTKICH ŚWIĘTYCH
Następna strona: Zapomniana komunikacja, ks. Kazimierz Skwierawski