Trzy kroki ku homilii, ks. Marek Gilski

A Jezus, zdjęty litością, wyciągnął rękę, dotknął go i rzekł do niego: „Chcę, bądź oczyszczony!” (Mk 1, 41).

1. Biblia

Trąd jest chorobą starą jak gatunek ludzki. Był znany w starożytnym Egipcie, Chinach oraz Indiach, pierwsze pisemne wzmianki o tej chorobie pochodzą z 600 roku przed Chr. Atakuje ona stawy kończyn, powoduje w nich ropiejące zgrubienia, stąd odpadanie schorzałych członków, narusza system nerwowy. Objawy początkowe to czerwona wysypka i plamy na ciele, przechodzące niekiedy w kolor biały lub czarny.

Księga Kapłańska (13-14) nazywa trąd saraat. Rzeczownik saraa i pochodzący od niego czasownik sara nie określają jednak istoty choroby, lecz aspekt moralny przywiązany do niej przez tradycję, która uważała saraat za karę Bożą, a dotkniętego nią sur za „powalonego”, napiętnowanego przez Boga. Ustalenie, czy choroba skóry jest trądem, należało do kapłanów. Kapłan oglądał chore miejsce, mógł je dotykać i wydawał werdykt, który był ostateczny. Kapłan izraelski nie leczył, a jedynie stwierdzał, czy dany chory może przebywać w społeczności, czy winien być odizolowany. Uznany za chorego musiał opuścić miasto, nosić ubranie trędowatego, a jeśli ktoś nagle zbliżył się do niego, miał wołać: „Nieczysty!”. Chory nie miał prawa uczestniczyć w obrzędach religijnych, był umarły tak pod względem społecznym, jak i religijnym. Trąd był chorobą skóry, budzącą odrazę, dlatego prawo nakazywało izolację chorego, oddzielenie go od reszty społeczności (Kpł 13, 45-46).

W Biblii słowo „trąd” może odnosić się do rozmaitych dotkliwych zaburzeń skórnych, w tym i do faktycznego trądu (choroby Hansena), w których w wyniku zakażenia bakteryjnego dochodzi do owrzodzenia skóry, prowadzącego do powstawania ropiejących bąbli, zniekształceń, utraty kończyn, a niekiedy i do ślepoty. Ludzie Biblii obawiali się trądu głównie dlatego, że powodował nieczystość, a nie dlatego, że był zaraźliwy. Oprócz fizycznego spustoszenia, był on powodem całkowitego ostracyzmu ze strony społeczności ludzkiej, narzucanego przez Prawo. Paleopatolodzy badający archeologiczne szczątki, takie jak kości, nie znaleźli śladów prawdziwego trądu w ludzkich kościach ze starożytnego Bliskiego Wschodu. „Trąd” opisany w Kpł 13-14 nie jest tym, co współcześnie rozumie się pod tym pojęciem. Trądem nazywano również pleśń na ubraniach i ścianach domów. Trąd kojarzono z grzechem i brano za jego zewnętrzny przejaw. Nie znano lekarstwa ani terapii na tę chorobę.

Trędowaty, podchodząc do Jezusa, dopuszcza się śmiałego czynu. Nie tylko łamie nakazy Prawa, lecz naraża się także na to, że doświadczy znanej już sobie reakcji, czyli przerażenia i odrazy, jakie wzbudza widok trędowatego. Pada na kolana, co jest wyrazem zarówno prośby o pomoc, jak i oddania czci (Ps 22, 30; 95, 6). Jego apel: „jeśli zechcesz” pokazuje, że ma on całkowitą pewność co do mocy Jezusa. Co znaczące, nie prosi Jezusa, by go uzdrowił, lecz by go oczyścił. Jego najgłębszym pragnieniem jest możliwość ponownego uczestnictwa w sprawowanym przez lud Boży kulcie. Na widok tego nieszczęsnego człowieka Jezus jest zdjęty litością, które to określenie świadczy o Jego głębokiej emocjonalnej reakcji. Podczas gdy postronni obserwatorzy patrzą na to ze zdumieniem, Jezus wyciąga rękę i dotyka mężczyzny. Sam jednak nie zostaje zanieczyszczony trądem; zamiast tego, Jego dotyk i słowo natychmiast czynią owego człowieka oczyszczonym. Potęga Jezusowej czystości – Jego świętość – jest niezwyciężona. Ponieważ nie może być On skażony przez żadną nieczystość, jest w stanie oczyścić wszystkich, którzy z wiarą zbliżają się do Niego.

Jezus następnie surowo zganił i odprawił (dosłownie „wyrzucił”) nie tyle trędowatego, co złego ducha – prawdopodobnie tego, który był przyczyną choroby. Sformułowany przez Jezusa zakaz: „Bacz, abyś nikomu nic nie mówił”, wydaje się zaskakujący. Dlaczego nie chciał On, by uzdrowienie to zostało nagłośnione, skoro sam wędruje, rozgłaszając dobrą nowinę o królestwie? To pierwszy wyraźny przykład tego, co bibliści nazwali „sekretem mesjańskim” w Ewangelii Marka, polegającym na determinacji Jezusa, by Jego tożsamość i wielkie dzieła pozostawały podczas Jego publicznej działalności w ukryciu.

Jezus mówi oczyszczonemu już mężczyźnie, by pokazał się kapłanowi i złożył przepisaną za oczyszczenie z trądu ofiarę, pokazując tym swój szacunek dla Prawa Mojżesza. Ogłoszenie przez kapłana, że mężczyzna ten jest zdrowy, pozwoli mu na powrót do społeczeństwa i na ponowny udział w kulcie świątynnym (B. Szczepanowicz, Zdrowie i choroba w świecie Biblii, Kraków 2018, s. 110–112; M. Healy, Ewangelia według św. Marka. Katolicki komentarz do Pisma Świętego, Poznań 2020, s. 32–34).

2. Sztuka

Na Sycylii, w miejscowości zwanej z łacińska Mons Regalis czyli Królewska Góra – Monreale, król normandzki Wilhelm II Dobry (1172–1189) ufundował kościół i klasztor. Katedra w Monreale nie ma sobie równej pod względem wystroju wnętrz. Mimo burz historii i pożaru w 1811 roku wspaniale się zachowała – wszystkie ściany nadal ma obłożone mozaiką na złotym tle. Mozaiki te zajmują aż 6340 metrów kwadratowych powierzchni. W latach 1965–1982 poddano je zabiegom konserwatorskim.

Nie znamy nazwisk artystów, nie wiemy, ilu wśród nich było przybyszów z Bizancjum, ilu z Wenecji, a ilu lokalnych; wspólnym wysiłkiem dokonali czegoś nadzwyczajnego. W muszli apsydalnej króluje Chrystus Pantokrator, w popiersiu, z błogosławiącą prawicą. Mierzy siedem metrów, u podstawy ma 13,3 m. Jakieś trzy piętra wzwyż, a to tylko popiersie! Twarz myśląca, piękne oczy patrzące wprost na nas. Cała bazylika lśni złociście, na wszystkich powierzchniach ścian powyżej kolumn dzielących rzędami katedrę na trzy nawy umieszczono gęsto sceny ilustrujące Stary i Nowy Testament. Wśród nich – na południowej ścianie – Uzdrowienie trędowatego.

Po lewej stronie widzimy Jezusa i stojących za Nim uczniów. Po prawej trędowatego – z owrzodzeniami na całym ciele, który jakby wychodził z bram miasta. Jedną rękę opiera na lasce, a drugą wyciąga ku Jezusowi w geście prośby. Jezus także wyciąga prawą dłoń ku trędowatemu, w geście błogosławieństwa. W lewej dłoni trzyma zwój księgi, który w sztuce starochrześcijańskiej był symbolem prawa Bożego albo nauki wiary. Zwój w ręku Jezusa podkreśla Jego nauczycielski autorytet. Napis umieszczony powyżej sceny brzmi: IESUS SANAVIT LEPROSUM DICENTEM DOMINE SI VIS POTES ME MUNDARE (B. Fabiani, Gawędy o sztuce sakralnej, Warszawa 2020, s. 155–156; D. Forstner, Świat symboliki chrześcijańskiej, Warszawa 1990, s. 407; https://www.christianiconography.info/sicily/healsLeperMonreale.html, dostęp: 20.08.2023).

3. Życie

„11 września 2001 roku patrzyłam z przerażeniem, jak w telewizji upadają bliźniacze wieże World Trade Center. Wtedy zadzwonił telefon. Mój mąż Paul powiedział, że będziemy musieli porozmawiać, kiedy wróci z pracy do domu. Tamtego wieczoru dowiedziałam się, że postanowił nagle zaciągnąć się do wojska.

Choć byłam przeciwna jego decyzji, sprzedaliśmy dom, a mój mąż wziął urlop w pracy. Nasza siedmioletnia córeczka, czteromiesięczny synek i ja przenieśliśmy się do domu moich rodziców w innym stanie, podczas gdy mąż pojechał na drugi koniec kraju na obóz szkoleniowy.

Mimo mojej dezaprobaty Paul (...) ukończył szkołę dla piechoty i zaczął przygotowania, by dołączyć do nowej jednostki, która była już za granicą.

W noc przed wyjazdem na wojnę Paul pakował się i rozpakowywał, powtarzając mi co chwilę, że mnie kocha, że kocha nasze dzieci i że nic mu nie będzie. Starałam się nie płakać, wiedząc, że będzie mu przez to jeszcze trudniej. Zawiodłam na całej linii. Następnego ranka mój mąż wyruszył na wojnę. Już samo pożegnanie było straszne, ale konieczność powrotu do domu i bycia silną dla dobra naszych dzieci były jeszcze gorsze.

Kolejne miesiące były straszne. Nie miałam regularnych wieści od Paula. Za każdym razem, gdy w jego jednostce dochodziło do blokady komunikacyjnej, zaczynałam żyć w strachu, że pewnego dnia po powrocie do domu zastanę zawiadomienie o tym, że mój mąż poległ w akcji. Za każdym razem, gdy jechałam do domu z pracy, kościoła albo po załatwieniu jakichś spraw, zwalniałam przed ostatnim zakrętem na drodze przed moim domem. Myślałam sobie, że gdyby samochód wojskowy wiozący złe wieści stał zaparkowany przed domem, miałabym jeszcze czas, żeby zawrócić i zabrać dzieci do kogoś, kto mógłby się nimi zająć, podczas gdy ja musiałabym zmierzyć się z moim największym lękiem. Moje życie przypominało koszmar.

Mijały kolejne miesiące wojny, a moje modlitwy z prośbą o ochronę dla Paula zmieniły się w nieustanne błaganie Boga, by pozwolił mu szybko wrócić do domu. Pragnęłam, by moja rodzina znów była razem. W końcu doszły do mnie wieści, że jednostka Paula ma wrócić do Stanów.

Z ulgą rzuciłam się w ramiona Paula, ciesząc się, że żyje i jest ze mną, cały i zdrowy. Kiedy trzymał mnie w objęciach, myślałam tylko o tym, że mój mąż w końcu wrócił do domu. Wszystko będzie dobrze. Zauważyłam, że Paul strasznie schudł i był dziwnie wyciszony. Powiedziałam sobie stanowczo, że to bez znaczenia.

W ciągu następnego tygodnia nasza rodzina przeżywała «miodowy miesiąc» ponownego zjednoczenia. Co jakiś czas pewne drobiazgi sugerowały mi, że nie wszystko jest tak pięknie, jak mogłoby się wydawać, ale odsuwałam od siebie te przeczucia, powtarzając sobie z naciskiem, że wszystko jest już dobrze.

Ale nie wszystko było dobrze. Kolejny okres życia naszej rodziny był dla nas największym wyzwaniem ze wszystkich – musieliśmy poradzić sobie z konsekwencjami wojny.

Paul był ciągle zły. Nie wiedziałam, co zrobić, żeby poprawić mu humor, i miałam wrażenie, że przyjęłam pod swój dach obcego człowieka. Życie w domu stało się koszmarem z czającą się nieustannie furią, która eksplodowała bez ostrzeżenia. Paul rzucał meblami po pokoju i robił dziury w ścianach i drzwiach. Był ciągle wściekły i wrzeszczał na widok najmniejszego uchybienia. Miewał regularne koszmary i budził się gwałtownie, myśląc i działając nieświadomie, tak jakbym była jego wrogiem. Zrywał się, gdy słyszał niespodziewane dźwięki, jeśli zapomniałam o jakiejś prostej czynności, na przykład o zamknięciu okna na noc, potencjalne zagrożenie dla naszego bezpieczeństwa doprowadzało go do furii; żyłki na jego skroniach zaczynały pulsować, a kark – sztywnieć.

Mimo że Paul nigdy fizycznie nie skrzywdził mnie ani dzieci, sytuacja stała się tak okropna, że nie byłam pewna, czy mogę dalej z nim być.

Modliłam się, błagałam Boga o światło. Obiecałam Paulowi, że będę z nim na dobre i na złe, dopóki śmierć nas nie rozłączy, ale czy to nadal obowiązywało w obliczu ciągłego strachu o to, co się stanie, jeśli powiem albo zrobię coś nie tak?

Musisz pokazać mu, na czym polega prawdziwa miłość, kochając go bezwarunkowo. Nie takiej odpowiedzi na moje modlitwy spodziewałam się po Bogu. W tamtym momencie było to ostatnie, na co miałam ochotę. Byłam zmęczona, wyczerpana i przygnębiona. Czy i tak nie zrobiłam już o wiele więcej niż ktokolwiek – nawet Bóg – mógłby ode mnie wymagać?

Niezależnie od tego, ile się modliłam, wciąż słyszałam tylko tę jedną odpowiedź: Musisz pokazać mu, na czym polega prawdziwa miłość, kochając go bezwarunkowo. Więc spróbowałam.

Niesłabnąca wściekłość Paula trwała już tak długo, że doszłam do momentu, kiedy po prostu dłużej nie mogłam tego wytrzymać. Po wyjątkowo przerażającym wybuchu Paula powiedziałam Bogu, że jeśli tego dnia coś w moim mężu radykalnie się nie zmieni, odchodzę i zabieram ze sobą dzieci. Spodziewając się, że żadna zmiana nie nastąpi, spakowałam torbę ubrań i zapasów dla mnie i dla dzieci, ukryłam ją w rogu szafy i czekałam na koniec dnia i na ucieczkę z koszmaru, którym stało się teraz moje życie. Kilka minut później Paul wrócił do domu i przeprosił za swój wybuch.

Osłupiałam.

Nigdy wcześniej nie przepraszał za utratę panowania nad sobą. Niechętnie powiedziałam Bogu, że zostaję. Sytuacja w domu zaczęła się zmieniać, w miarę jak złość ustępowała, a furia cichła. Później dowiedziałam się, że w tym samym czasie, kiedy wypowiedziałam moje modlitewne ultimatum, mój mąż usłyszał wyraźny głos mówiący mu, że jeśli natychmiast się nie zmieni, straci swoją rodzinę. Bóg był z nami przez cały ten czas.

Mimo że Paul zmieniał się na moich oczach, stając się mężczyzną, którego zawsze w nim widziałam, ja sama nie zmieniałam się na lepsze. Byłam rozgoryczona i pełna urazy z powodu tego, co uważałam za stracone lata, i nie wierzyłam, że jakakolwiek zmiana w moim mężu będzie trwała. Zamiast radości, której oczekiwałam wraz z wymodloną zmianą Paula, przeżywałam smutek. Stałam się dokładnie taką wersją siebie, jakiej nienawidziłam w moim mężu; plułam jadem, zadawałam ból i wznosiłam mury między mną a Paulem, zacinając się w goryczy. Choć dostrzegałam całą hipokryzję tej sytuacji, czułam się usprawiedliwiona – miałam wrażenie, że żadna zmiana w moim małżeństwie nigdy nie ruszy tej martwoty, którą czułam w swoim wnętrzu.

Podnosząc się ze swoich zranień, Paul nie przestawał okazywać mi miłości, modląc się do Boga o moje uzdrowienie, aż w końcu Bóg przebił się przez mój mur, wykorzenił moją gorycz i mnie uzdrowił. Dziś kocham Paula bardziej niż w dniu, kiedy go poślubiłam, myśląc, że wiem, czym jest miłość. Choć stawiliśmy czoła ogromnym trudnościom, przez to wszystko zbliżyliśmy się do Boga i do siebie nawzajem. Paul jest dziś pastorem i otwarcie dzieli się tym, jak Bóg przemienił jego życie, wskazując innym wolność, jaką daje Chrystus” (E. Farrington, Kochając mojego żołnierza [w]: J. S. Bell, Dary z nieba. Gdy Bóg odpowiada na modlitwy. Prawdziwe historie, Kraków 2018, s. 97–104).