Trzy kroki ku homilii, ks. Marek Gilski

Na świecie było Słowo, a świat stał się przez Nie, lecz świat Go nie poznał (J 1, 10).

1. Biblia

Ewangelista śledzi aktywną obecność Światłości, albo Słowa, w stworzeniu, a szczególnie w Izraelu. Najpierw mówi o stworzeniu w szerokim sensie: „światłość prawdziwa, która oświeca każdego człowieka, gdy na świat przychodzi”. Wszystkie ludzkie istoty są opromienione boską Światłością w naszym uzdolnieniu do rozumowania, do poznania prawdy. Jak uczy Św. Tomasz z Akwinu: „samo owo przyrodzone światło rozumu, to udział jakiś w świetle Boga”. Nasza naturalna zdolność do poznania prawdy, „dzięki której rozróżniamy dobro od zła, (...) [jest] niczym innym jak wyrażeniem w nas światła Bożego”. Ludzkie istoty mogą poznać prawdę i rozróżnić dobro od zła dzięki swoim naturalnym zdolnościom, które jako takie są Bożymi darami. Gdziekolwiek w świecie są prawda i dobro, tam są ślady boskiego Słowa.

Świat jednak wolał zignorować Światło: świat Go nie poznał. Ludzkie istoty zamiast świadczyć o Bogu obecnym w stworzeniu, „przez nieprawość nakładają prawdzie pęta” (Rz 1, 18). W Piśmie Świętym słowo „świat” ma różne znaczenia. Niektórzy mówią, że w powyższym zdaniu to słowo występuje aż w trzech znaczeniach: świat jako dobre dzieło Boga, jako scena wydarzeń (znaczenie neutralne) i jako symbol tego, co jest dalekie od Boga, co Go odrzuca. Jednakże sam fakt, że świat potrzebuje zbawienia, wskazuje na głębszy teologiczny sens terminu „świat”; Jan używa go na określenie ludzkich istot i ich rzeczywistości takiej, jaka jest ona na skutek grzechu odrzucenia Boga i buntu przeciw Niemu. To drugie znaczenie słowa „świat” ukazuje cechę pism Janowych. Jan często zestawia rzeczy w pary i w przeciwieństwa, takie jak światło i ciemność, życie i śmierć, prawda i kłamstwo. Również kategorii „świat” używa często w taki właśnie, dualistyczny sposób, przeciwstawiając go Ojcu, Jezusowi i Jego uczniom. Dramat nierozpoznania Tego, który jest Stwórcą, trwa jednak nadal, przez wszystkie wieki. Odrzuca się Boga objawiającego się w stworzeniu, objawiającego się przez słowo, wreszcie odrzuca się Boga przychodzącego w ludzkim ciele.

Spośród narodów świata Bóg wybrał jeden lud na własność: lud Izraela. Zawarł z nim przymierze (Wj 19, 3-8), które „nigdy nie zostało odwołane” (KKK, 121), ponieważ „dary łaski i wezwanie Boże są nieodwołalne” (Rz 11, 29). Boskie Słowo było szczególnie bliskie temu ludowi i wielu przyciągnęło do siebie. Ale wielu swoich Go nie przyjęło. „Przyjąć” oznacza otrzymać w wierze, otrzymać Słowo we własnym wnętrzu i pozwolić Mu, by kształtowało nasze życie. Jak to jest zapisane w Starym Testamencie, wielu Izraelitów nie słuchało Słowa, które przemawiało przez proroków. Nie przestawali oni grzeszyć i „zapomnieli” o Panu (Oz 2, 15). Pan wyznaczył więc przewidzianą przez przymierze karę wygnania i rozproszenia (Pwt 28, 63-64), wprowadził podziały w samym ludzie, w dwunastu pokoleniach Izraela, i rozproszył go między narodami świata (2 Krl 17. 6-7, 12. 23; 25, 8-10). Obiecał jednak – zawsze wierny – przez proroków, że wybawi swój lud od jego grzechu i kary wielkim, przyszłym aktem zbawienia, nowym wyjściem z niewoli.

Umiejmy dostrzec absurd tego odrzucenia: wyobraźmy sobie, że zostajemy wyrzuceni z własnego domu, który zbudowaliśmy, bo ktoś odmawia nam prawa własności! Słowo było przy stworzeniu świata, a teraz słyszy: nie chcemy mieć z Tobą nic wspólnego! Na szczęście nie wszyscy tak postąpili. Byli i tacy, którzy Je przyjęli. Jan łączy wiernych z przeszłości Izraela z tymi, którzy przyjęli Słowo w jego czasach, z nowym Izraelem (J 1, 47). Następnie precyzuje, czym jest ów dar Słowa dla tych, którzy je przyjmują: Dało moc, aby się stali dziećmi Bożymi, tym, którzy wierzą w imię Jego. Lud Izraela był już uważany za dzieci Boga: „To mówi Pan: Synem moim pierworodnym jest Izrael” (Wj 4, 22). Uprzywilejowana tożsamość Izraela jako ludu wybranego przez Boga była związana z fizycznym zrodzeniem, tworzącym więzy pokrewieństwa, i z zachowywaniem przepisów Tory. Jan mówi jednak o nowym rodzaju zrodzenia, o zrodzeniu duchowym, które dokonuje się dzięki wierze w Słowo i dzięki jedynemu, bezpośredniemu działaniu samego Boga. Owi ludzie „ani z krwi, ani z żądzy ciała, ani z woli męża, ale z Boga się narodzili” (F. Martin, W. M. Wright IV, Ewangelia według św. Jana. Katolicki komentarz do Pisma Świętego, Poznań 2020, s. 6–9; D. Piekarz, Jezus jakiego nie znamy. Spotkania z Jezusem w Ewangelii św. Jana, Kraków 2015, s. 36–37).

2. Sztuka

Na rzymskich Madonnach Rafael w wyższym stopniu udoskonala swoje psychologiczne poszukiwania na temat relacji Matki z Synem. Postaci nabierają coraz bardziej ludzkich cech zarówno pod względem wyrazów twarzy, jak i postaw. Zauważono, że Matki stają się jeszcze bardziej matczyne, a Dzieciątka – bardziej dziecięce.

Święta Rodzina z muzeum w Chantilly (Madonna del Velo lub Madonna di Loreto lub Madonna di Santa Maria del Popolo, ok. 1511, Musée Condé, Chantilly) koncentruje się na chwili wytchnienia przeżywanej przez Maryję Pannę i małego Jezusa, choć ten moment wesołości ma też oczywiście znaczenie religijne (welon jest alegorią chusty nałożonej po śmierci oraz męki, zaś przebudzenie Dzieciątka – zmartwychwstania i zbawienia ludzkości).

Obraz przedstawia trzy postacie połączone silnym uczuciem. Prawie całą przestrzeń w centrum zajmuje Madonna, która pochyla się nad Dzieciątkiem leżącym przed nią na poduszce, trochę bardziej z lewej strony. Niemowlę wyciąga rączki ku Matce, próbując uchwycić welon trzymany przez nią nad jego głową w lewej ręce. Prawą rękę wyciąga w kierunku Syna, może chcąc go pogłaskać. Z boku, po prawej stronie, ukryty w cieniu widnieje smutnie zamyślony św. Józef.

Różne określenia tego malowidła zawdzięczamy z jednej strony kopii przekazanej w darze Świętemu Domowi w Loreto w 1721 r. (dziś jest ona w Paryżu), a z drugiej – częstemu wystawianiu go przy uroczystych okazjach razem z Portretem Juliusza II (prawdopodobnie papieża zleceniodawcy obrazu; choć pojawiła się też hipoteza o zamówieniu dzieła przez Agostina Chigiego) w Santa Maria del Popolo (F. Scaletti, Rafael 500, Kielce 2021, s. 167–169; K. Gutowska-Dudek, E. Modzelewska, J. Strombek, P. Kozakiewicz, Madonna del velo z przedstawieniem kardynała Paola Emilia Sfondratiego ze zbiorów wilanowskich w świetle ostatnich prac badawczych i konserwatorskich, Studia Wilanowskie, t. 26(2019), s. 120–122; https://www.musee-conde.fr/fr/notice/pe-40-la-vierge-de-lorette-57ebe0cc-f51c-457f-ada3-235d5c8392e4, dostęp: 31.05.2023).

3. Życie

„Ciążę przechodziłam bardzo ciężko, nie mogłam jeść, bo zaraz występowały bóle trzustki. Wiele razy chodziłam do lekarzy, ale żaden mi nie pomógł. Byłam cała tak spuchnięta, że nie mogłam ani chodzić, ani spać. Przewidywany termin porodu miał wypaść w połowie października, lecz już na początku września miałam się zgłosić do szpitala na operację, stwierdzono bowiem, że mam bardzo duże cukrzycowe dziecko i bez operacji się nie obejdzie.

W dniu 30 sierpnia dostałam silnych bólów, a była to dopiero siedmioipółmiesięczna ciąża. Początkowo nikt nie chciał wzywać pani Leszczyńskiej, sądząc, że to jeszcze za wcześnie. Dopiero na widok moich boleści i głębokiego płaczu spełniono moją prośbę i zawiadomiono ją o mojej dramatycznej sytuacji. Przybyła szybko, podeszła do mnie skupiona, ale spokojna, miła, serdeczna (taka zresztą była zawsze), i oznajmiła, że już w drodze modliła się o mój szczęśliwy poród, prosząc Matkę Bożą, aby założyła na swą nóżkę jeden pantofelek i wraz z nią spieszyła mi z pomocą. Badając mnie orzekła, iż jestem tak bardzo spuchnięta, że nie można nic wyczuć. Po chwili powiedziała, że poród się zaczyna, ale rozwiązanie nastąpi rano, a była dopiero godzina osiemnasta.

Pani Leszczyńska usadowiła się obok mnie w fotelu i skurczyła się w nim, jakby spała, ja jednak zauważyłam, że nie śpi, tylko się modli i przez cały czas mnie obserwuje. Nad ranem, gdy mój organizm powinien być już bardziej przygotowany do porodu, nie miałam żadnych bólów. Mimo to pani Leszczyńska zdecydowana była poród zakończyć. Tak bardzo mi wtedy pomogła, bo dziecko trzeba było wyciskać, a to kosztowało wiele wysiłku. Zauważyłam, że była już zmęczona i cała spocona. Skąd ta kobieta brała siły, to jeden Pan Bóg tylko wie. Dziecko przyszło na świat o godzinie siódmej, byłam tak bardzo szczęśliwa, że już po wszystkim, aż tu nagle dowiaduję się, że został jeszcze bliźniak i że cały płód przesunął się w górę, co bardzo komplikowało drugi poród.

Pani Leszczyńska oznajmiła mi wtedy, że musi wezwać pogotowie, ponieważ jej uprawnienia się kończą. Była znana jako wybitna siła fachowa i zapewne radziłaby sobie dobrze bez lekarza, ale według prawa musiała go wezwać. Wkrótce zjawiła się pani doktor i orzekła, że jest ze mną źle. Otrzymałam dalsze dwa zastrzyki, ale bez żadnego skutku. Zaczęło się wyciskanie dziecka idącego nóżkami, mocno oplatanego w pępowinę. Usłyszałam krzyk: Nie przeć, jeśli chce pani żyć! Dziecko trzeba wsunąć do środka, włożyć rękę, odplątać pępowinę i wykonać obrót. Wtedy zemdlałam. Przy ponownym obrocie dziecka zemdlałam po raz drugi. Wreszcie za trzecim razem dziecko się urodziło, ale martwe.

Usłyszałam głos pani Leszczyńskiej: Szybko miski z wodą, zimną i gorącą! Na przemian kładła dziecko do tych misek, a mojemu mężowi kazała prędko przynieść lód. Potem, obłożywszy mnie lodem, poszła znów ratować dziecko. Po kilku minutach usłyszałam jego krzyk. Cóż to była za radość. Wszyscy mieli łzy w oczach, bo dopiero widzieli je martwym, a tu nagle ożyło. Zostało uratowane.

Ale wnet zaczął się nowy wielki dramat: nie odchodziło u mnie łożysko. Z opowiadań wiedziałam, czym to grozi, że trzeba je odrywać i że jest to bardzo bolesne. Spoglądałam błagalnie na Stanisławę Leszczyńską i szeptałam: Niech pani mnie ratuje. Nagle, gdy pani doktor odwróciła się tylko, ta filigranowa kobieta w jednym momencie przyskoczyła do mnie, i mocno, ale fachowo mnie ucisnęła tak, że całe łożysko wyszło.

Gdy wychodziła, mój mąż dziękował jej za pomoc, a wtedy ona zatrzymała się na chwilę i zapytała: Czy pan wierzy w Boga? Mąż odpowiedział twierdząco, a kierując wzrok na krzyż, który wisiał na ścianie, dodał: Przecież pani widzi. Wtedy powiedziała: Jeśli tak, to nie mnie, ale Bogu niech pan dziękuje za to, co się stało, bo gdy zbadałam żonę, to już wiedziałam na pewno, że nie będzie skurczu macicy i żona w krwotoku umrze. Ponieważ jednak stało się inaczej, wychodzę stąd głupsza, niż przyszłam.

To są dokładnie jej słowa, a ja do dziś nie wiem, jak za to dziękować Bogu i Matce Najświętszej, bo to, co się wtedy wydarzyło, było po prostu cudem, iż uratowane zostało w tak dziwny i nienaturalny sposób życie dziecka i moje również” (M. Stachurska, Położna. O mojej cioci Stanisławie Leszczyńskiej, Warszawa 2020, s. 221–224).