Trzy kroki ku homilii, ks. Marek Gilski

Gdy Eliasz przyszedł do Bożej góry Horeb, wszedł do pewnej groty, gdzie przenocował. Wtedy Bóg rzekł: „Wyjdź, aby stanąć na górze wobec Pana!” (1 Krl 19, 9a. 11).

1. Komentarz naukowy

Prorok Eliasz działał w Izraelu, w IX w. przed Chrystusem, w czasie panowania króla Achaba (871–852). Programem Eliasza było jego własne imię, oznaczające: moim Bogiem jest Jahwe. Prorok swoje życie nierozłącznie związał bowiem z Bogiem, któremu służył oddany bez reszty. Opowiadania biblijne ukazują Eliasza jako postać obdarzoną nadludzkimi przymiotami, człowieka bezkompromisowego, nieobliczalnego, nadzwyczaj odważnego, ale też i człowieka zastraszonego, zrezygnowanego, wątpiącego, a nawet pragnącego umrzeć obawiając się konfrontacji z tym wszystkim co może mu przyniesie przyszłość. To człowiek znienawidzony przez jednych, u innych zaś budzący bojaźń i szacunek.

Za czasów króla Achaba kryzys religijny i moralny w Izraelu wkroczył w ostre stadium. Achab, będąc pod wyjątkowym wpływem swej żony Izebel – księżniczki fenickiej, wybudował świątynię dla Baala i sam zaczął oddawać mu cześć, odchodząc od wiary w jedynego Boga Jahwe. W czasie tej wielkiej zapaści religijnej i moralnej, zagrożenia utratą narodowej tożsamości, pojawił się Eliasz. Podjął on niezwykle odważną, bo bezkompromisową walkę o czystość religii i kultu Jedynego Boga nie tylko Izraela, ale również całego wszechświata. Naprzeciwko siebie miał dwór królewski i elity miejskie, z boku zaś milczący, zdezorientowany i chwiejny lud. Eliasz stanął przed królem i wezwał go do opamiętania się, naród zaś do zaprzestania chodzenia dwoma drogami. Zorganizował na górze Karmel ogólnonarodowe zgromadzenie, stwarzając w ten sposób właściwe warunki do nawrócenia króla i jego ludu. Znakiem rozstrzygającym o prawdziwości i jedyności Jahwe bądź Baala miało być przyjęcie ofiary z cielca, przygotowanej przez Eliasza na jednym ołtarzu i przez kapłanów Baala na drugim ołtarzu. Ołtarz Baala nie zapłonął, natomiast ofiara przygotowana przez Eliasza zapłonęła – po modlitwie zaniesionej do Jahwe przez Eliasza spadł ogień Pana z nieba i strawił żertwę i drewna oraz kamienie i muł, jako też pochłonął wodę z rowu. Cały lud to ujrzał i upadł na twarz, a potem rzekł: Naprawdę Jahwe jest Bogiem.

Żona króla poprzysięgła zemstę na proroku. Eliasz przestraszył się i uciekł do bardzo odległej od gór Karmelu Beer-Szeby. Doszedłszy do góry Pana, stanął na Jego wezwanie. Pan wtedy przyszedł do Eliasza nie w ogniu i burzy, ale w ciszy, w łagodnym powiewie. Przeciwstawienie burzy, trzęsienia ziemi i ognia głosowi subtelnej ciszy, czyli czemuś w rodzaju głosu subtelnego milczenia, jest czymś niezwykle osobliwym i skłania do głębokiego namysłu. Z całą pewnością to szczególne następstwo zjawisk kryje w sobie określony sens. Opisuje ono ukazanie się Jahwe za pomocą zjawiska należącego jeszcze do zjawisk atmosferycznych, ale znajdującego się niejako na najniższym stopniu tego, co jeszcze dostrzegalne. Po przejściu burzy, po ustaniu trzęsienia ziemi i ognia, w chwili gdy dał się słyszeć głos subtelnej ciszy bynajmniej nie nastąpiło jakieś odprężenie. Sytuacja nie stała się bardziej łaskawa, lecz wprost przeciwnie – zupełnie niesamowita, bo dopiero teraz Eliasz dostrzega w tej ciszy Pana. Tak wielkie zrobiła ona na nim wrażenie, że ponownie odnalazł w niej Boga. Eliasz odkrył Jahwe w subtelnej ciszy, jaka zapanowała wokół niego, i w sobie samym, załamanym i wypalonym proroku. W stanie, w jakim się znalazł, po rozprawieniu się z bałwochwalcami i bałwochwalstwem zrozumiał, że potrzebna jest cisza wokół i wewnętrzne milczenie, ponieważ sprzyja to spojrzeniu na wszystko z pewnego dystansu, nie z czysto ludzkiego punktu widzenia, lecz patrząc niejako oczyma Pana. Eliasz spojrzał na wszystko, co wokół niego zaczęło się dziać po wydarzeniach na górze Karmel, tylko z czysto ludzkiej perspektywy, dlatego znalazł się w stanie ludzkiego wyczerpania i rezygnacji. Bezsilność i zwątpienie proroka przybierają tu rzeczywiście postać dramatycznie skrajną, bowiem przeżywa to on, Eliasz – Mąż Boży, który przecież całkowicie zdał się na Boże słowo i na Jego potężne ramię. A tu okazuje się, że Bóg nie oszczędza swojego wybrańca. Co prawda wysłuchuje go, ale okazuje się, że nie po to, by go pocieszyć i ulżyć jego niedoli, lecz by nałożyć zaraz na niego nową misję. Trzeba przyznać, że los męża Bożego jest nie do pozazdroszczenia. Bóg okazuje się w tej sytuacji niejako pozbawiony współczucia i nieludzko wymagający. Tak, nieludzko, bo przecież człowiek postąpiłby zupełnie inaczej. Trudno jest tu zrozumieć logikę działania Boga, rozumując tylko po ludzku. Patrząc natomiast z perspektywy Bożej, można w niej dostrzec niewątpliwie przywilej wybrania i tajemnicę powołania, a zatem tajemnicę i przywilej miłości Boga do swego wybrańca i narodu wybranego, który miał przecież spełnić określoną misję wobec pozostałej części ludzkości, której też jest Stwórcą i pragnie jej dobra zbawczego – powrotu do Raju (Z. Żywica, Kryzys powołania proroka Eliasza, Studia Ełckie, t. 17(2015), nr 1/4, s. 295–307; P. Łabuda, Eliasz – wzór sługi słowa Bożego, Tarnowskie Studia Teologiczne, t. 37(2018), nr 1–2, s. 193–212).

2. Mistrzowie teologii i życia duchowego

„W dzisiejszych czasach ludzie odwracają się od chrześcijaństwa nie dlatego, że jest zbyt trudne, ale dlatego, że jest zbyt miękkie. Nie dlatego, że wymaga ono zbyt dużo, ale dlatego, że wymaga zbyt mało” (F. J. Sheen, Myśli na każdy dzień, Słubice 2018, s. 111).

3. Z życia wzięte

Pamiętam, jak moja droga przyjaciółka Mary przyrządzała świąteczne ciasto. Miała wówczas osiemdziesiąt lat, cierpiała z powodu cukrzycy, nie widziała już zbyt dobrze i poruszała się z dużym trudem. Mieszkała jak my na głębokiej prowincji, w niewielkiej chatce. Była naszą sąsiadką. Żyła samotnie. Poświęciła swoje życie nauczaniu dzieci w indiańskich rezerwatach. Większą część swojego życia Mary spędzała teraz na obserwowaniu krzątaniny zwierząt. Dużo czytała i modliła się, przypatrując się w zamyśleniu zdumiewającym małym cudom natury. Choć musiała dźwigać wiele własnych krzyży, ani razu w ciągu wielu lat naszej znajomości nie słyszałem, by wypowiedziała choćby słowo skargi. Obserwując jej głęboki spokój i prosty, pokorny sposób bycia, trudno byłoby domyślić się, że miała niemal ukończone studia doktorskie w zakresie edukacji. Podobnie jak trudno byłoby odgadnąć, że każdego dnia odmawiała wiele modlitw różańcowych.

Tamtego dnia, gdy z trudem przemieszczała się tam i z powrotem po swojej kuchni pomiędzy parującym piekarnikiem a stołem, a potem znów człapała do lodówki i z powrotem do patelni stojących na palnikach, widać było, że każdy krok kosztuje ją wiele wysiłku i bólu. Pochłaniały ją setki szczegółów, miriady decyzji, z których każda mogła spowodować zmianę smaku, tekstury, osobliwego uroku jej ciasta. Piekła je przed Bożym Narodzeniem i rozdawała jako świąteczne podarunki członkom rodziny i sąsiadom. Oczywiście każdy z nas mógłby po prostu pójść do supermarketu i kupić porcję gotowego bożonarodzeniowego ciasta, ale nie byłoby równie smakowite i bogate w składniki odżywcze jak jej ciasto, ale przynajmniej wyglądałoby jak ciasto świąteczne. Tamtego dnia poruszała się powoli i mówiła niespiesznie, choć jej umysł pozostawał niezmiennie bystry.

– Mogę ci jakoś pomóc, Mary? – zapytałem.

– Nie, nie – uśmiechnęła się, kręcąc głową.

– To okropnie ciężka praca – rzekłem nieco bezmyślnie współczującym głosem, wskazując na piekarnik.

– Wszystko musi być jak należy – odrzekła. – Albo wszystko będzie jak należy, albo w ogóle nic z tego nie będzie.

Zamyśliłem się nad tym. I uderzyło mnie, jak bardzo moje pokolenie różni się od jej pokolenia. Dzieci nowej wiosny potrzebują dobrego pożywienia. Może powinniśmy pójść po rozum do głowy i poszukać jakiegoś starego, dobrego kucharza, który wie, czym jest prawdziwy głód i prawdziwe pożywienie (M. D. O’Brien, Świąteczne ciasto [w]: M. D. O’Brien, Oczekiwanie. Refleksje na Adwent, Warszawa 2019, s. 7–13).