Trzy kroki ku homilii, ks. Marek Gilski

Zostań z nami, gdyż ma się ku wieczorowi i dzień się już nachylił (Łk 24, 29).

1. Biblia

Podróżujący Żydzi nie uważali za niezwykłe, gdy przyłączył się do nich nieznajomy – inny Żyd, który także znajdował się w podróży. Mogli iść razem przez jakiś czas, szczególnie jeśli zakładali, że jest pielgrzymem, który po Święcie Paschy powraca do domu. Aby uczniowie mogli zrozumieć, kim jest Jezus i co się rzeczywiście stało w Jerozolimie, „nieznajomy” wykładał im (...) we wszystkich Pismach to, co dotyczyło Jezusa. Kluczem do zrozumienia wszystkich przytaczanych ustępów biblijnych są życie, śmierć i zmartwychwstanie Jezusa. Gdy dochodzą do wsi, do której zdążali, następuje decydujący zwrot akcji. Było uprzejmie ze strony Jezusa, że zachował się tak, jakby zamierzał pójść dalej, chyba że towarzysze podróży zaprosiliby Go, by z nimi pozostał. Uczniowie, urzeczeni tym, co usłyszeli od nieznajomego towarzysza, który, jak się wydawało, chciał iść dalej, przymusili Go (zastosowany czasownik wskazuje na nieustępliwe naleganie), by został i był ich gościem. Postępowanie takie mogło być też sprawdzianem gościnności drugiego człowieka (por. Rdz 19, 2). Gościnność wymagała od uczniów, by zaproponowali Jezusowi, aby z nimi pozostał, zwłaszcza że zbliżał się już zachód słońca. Podróżowanie nocą, w miarę oddalania się od Jerozolimy, stawało się coraz bardziej niebezpieczne z powodu grasujących na drogach zbójców. Żydzi rozproszeni po całym starożytnym świecie zapraszali podróżującego rodaka, by zatrzymał się u nich na noc, naleganie zaś stanowiło jeden z elementów gościnności. Do zasad gościnności należało też zaoferowanie gościowi chleba, niezależnie od tego jak późna była pora. Przypuszczalnie po długiej pieszej podróży uczniowie ci i tak byli głodni.

Biblijne obrazy gościnności pojawiają się w kontekście starożytnego poglądu, w myśl którego udzielenie gościny jest obowiązkiem. Istniały cztery etapy gościnności: wstępne zaproszenie, badanie przybysza, zaspokojenie potrzeb i ochrona oraz odejście. Gdyby przed zapadnięciem zmroku lokalna wspólnota zaniedbała obowiązku i nie zaprosiła podróżnych na posiłek i nocleg, byłoby to poważnym naruszeniem – znieważeniem przybyszy, wskazującym na niegodziwość mieszkańców (Sdz 19, 15. 19). Przybysze musieli zostać w jakiś sposób przebadani w celu poznania ich tożsamości (Joz 2, 2-3; Rdz 19, 4-5; 42, 7). Ten obyczaj pojawia się w różnych fragmentach biblijnych. W Nowym Testamencie wędrowny nauczyciel mógł zostać poproszony o zabranie głosu (Dz 13, 15). Gospodarz brał na siebie obowiązek zapewnienia pożywienia, wody i schronienia dla gości i ich zwierząt. Aby nie wyrządzić zniewagi gościom i nie pomniejszyć czci należnej gospodarzowi, należało podać posiłek najlepszy, na jaki stać było gospodarza. Obowiązkiem gospodarza była również ochrona gościa. Rozstanie stanowiło ostatni etap obyczaju gościnności. Goście zazwyczaj przebywali w jednym miejscu nie dłużej niż dwie noce.

Gościnność Izraelitów wykraczała poza obowiązujący zwyczaj i nie wynikała bynajmniej z obawy przed obcym. Była owocem serca ludu, którego tożsamość i dom były związane z Bogiem, który sprawił, że nie byli dłużej obcymi: „Nie będziesz uciskał cudzoziemców, gdyż znacie życie cudzoziemców, bo sami byliście cudzoziemcami w Egipcie” (Wj 23, 9). Również w Nowym Testamencie pojawia się wiele fragmentów poświęconych gościnności. Dzieje Jezusa jako wędrownego nauczyciela i cudotwórcy są kroniką aktów gościnnoś­ci. Najbardziej znane obrazy to pobyt Jezusa w domu Marii i Marty (Łk 10, 38-42) oraz scena, w której Jezus sam wprasza się na posiłek w domu Zacheusza (Łk 19, 1-10). Sceny gościnności dominują w obrazkach z życia wczesnego Kościoła (Dz 2, 46). Gościnność była źródłem jego misyjnego sukcesu. Królestwo Boże i niebo to miejsce i czas, kiedy Bóg spełni swoje pragnienie i obietnicę okazania ludziom niczym nie zakłóconej, doskonałej gościnności podczas nie mającej końca uczty w miejscu Bożego przebywania.

Przyjęcie ze strony uczniów jest otwarciem się na wiarę. Jezus zatem idzie, aby zostać wraz z nimi, aczkolwiek za chwilę znowu będziemy świadkami odwrócenia ról, gdy podczas posiłku to On okaże się gospodarzem. Jezus zajmuje z nimi miejsce u stołu, potem wziął chleb, odmówił błogosławieństwo, połamał go i dawał im, tak jak i wówczas, gdy „wziął (...) pięć chlebów (...) i odmówiwszy nad nimi błogosławieństwo, połamał i dawał uczniom” (Łk 9, 16) (P.T. Gadenz, Ewangelia według św. Łukasza. Katolicki komentarz do Pisma Świętego, Poznań 2020, s. 471–474; C.S. Keener, Komentarz historyczno-kulturowy do Nowego Testamentu, Warszawa 2017, s. 181–182; L. Ryken, J.C. Wilhoit, T. Longman III, Słownik symboliki biblijnej. Obrazy, symbole, motywy, metafory, figury stylistyczne i gatunki literackie w Piśmie Świętym, Warszawa 2017, s. 223–226).

2. Sztuka

Caravaggio namalował Wieczerzę w Emaus dwukrotnie, za każdym razem dla prywatnego zleceniodawcy. Pierwszy raz w 1601 roku dla niejakiego Ciriaco Mattei. Ten właśnie obraz od 1839 roku znajduje się w Londynie w National Gallery.

Obraz jest kolejnym popisem umiejętności obserwatora i malarza. Martwa natura i kolorystyka to jest na tym obrazie to, co najbardziej przyciąga uwagę widza. Na wprost nas siedzi przy stole Chrystus, po bokach dwóch uczniów, a przy Chrystusie stoi młody krępy karczmarz w białym czepku i przygląda Mu się natrętnie. Chrystus ma pucołowatą, lekko zaróżowioną, trochę kobiecą twarz, nosi czerwoną tunikę i właśnie wyciąga rękę, by pobłogosławić chleb. Ten gest robi tak silne wrażenie na uczniach, że ten po lewej stronie, może Kleofas, zaparł się rękami o poręcze krzesła, jakby go aż uniosło z przejęcia, a drugi, Łukasz, rozrzucił ramiona na całą szerokość, co kojarzy się z pozycją na krzyżu. Caravaggio uchwycił zdumienie, nawet szok spowodowany rozpoznaniem w przygodnym wędrowcu uśmierconego trzy dni temu Nauczyciela. Na krawędzi stołu znalazł się kosz z owocami, który wcześniej sam był tematem przepięknej martwej natury.

Drugą wersję malował Caravaggio pięć lat później, kiedy już był uciekinierem po nieszczęsnym zabójstwie kolegi. Ukrywał się wtedy przed wyrokiem śmierci w dobrach rodziny Colonnów w pobliżu Rzymu i tam dla markiza Patrizi wykonał Wieczerzę w Emaus, która obecnie znajduje się w zbiorach mediolańskiej Brery.

Sytuacja życiowa i przeżycia malarza zrobiły swoje. Tu już kolory nie radują oczu, nie tryskają z obrazu swoją barwnością i światło jest jakieś przytłumione. Przy stole nieporównanie skromniejszym, bo tylko z jednym pustym talerzem pośrodku, glinianym dzbankiem z winem i bułkami, siedzi na wprost nas Chrystus, a po bokach dwaj uczniowie. Przy Chrystusie stoi podparty pod boki zaintrygowany sytuacją karczmarz, a obok niego usługująca stara kobieta z kurczakiem na talerzu; miała właśnie podawać do stołu. Oboje przyglądają się uważnie Chrystusowi, który skupiony odmawia modlitwę, błogosławiąc chleb. I to jest właśnie ten moment: dwaj uczniowie wpatrują się w Chrystusa jak zahipnotyzowani. A Chrystus ma szlachetne rysy, już nie razi nalanymi policzkami, jak na poprzednim obrazie. Łukasz zacisnął mocno dłonie na krawędziach stołu i aż się lekko przechylił w stronę Chrystusa, Kleofas rozłożył ręce z wrażenia. Niezwykłemu napięciu towarzyszy zwykła sceneria, skromnie tu, rzec można zgrzebnie, ale jakże drobiazgowo wszystko odmalowane: każdy niezapięty guzik karczmarza, wzór na obrusie, na dzbanku z winem, spracowane ręce ucznia – wieśniaka czy rybaka przecież, wszystko wiernie odtworzone. Żeby nie było wątpliwości, że to jest zwykły, znany dobrze każdemu świat, nie sen, a przecież w tym zwykłym świecie, przy tym najzwyczajniejszym stole dzieje się coś, co przekracza zdolność naszego pojmowania – zasiadł tu Ten, którego niedawno zabito” (B. Fabiani, Gawędy o sztuce sakralnej, Warszawa 2020, s. 318–320).

3. Życie

„Codziennie jestem u pacjentów, rozmawiam z rodzinami, pomagam im. Jestem przekonany, że z rodziną trzeba się spotykać, być z nią, wypić herbatę, pójść po zakupy, pobyć razem. Matki czasem mówią, że najlepsza pomoc psychologiczna jest wtedy, kiedy pojadę z nimi do sklepu, one sobie pochodzą po markecie, kupią różne gadżety dla dziecka, przy okazji sobie porozmawiamy. Taki model jest dla mnie szczególnie cenny, bo dzięki niemu psycholog nie chowa się za rolę zawodową, ale nawiązuje relacje.

Jeden z twórców medycyny paliatywnej, Robert G. Twycross, przedstawił kiedyś trzy obrazki. Na pierwszym widać dwa ustawione naprzeciw siebie krzesła. Na jednym siedzi ubrany w fartuch i trzymający stetoskop lekarz, a na drugim pacjent w piżamie. Pełny patriarchat... Od razu widać, jaka jest hierarchia, kto jest zależny, kto komu podlega. Wszystko tu jest niekomplementarne, nierówne. Drugi obrazek: siedzi na krześle pleban i siedzi taki sam pacjent w tej samej piżamie. Znów wszystko jest ustalone: kto daje, kto bierze, kto koordynuje, a kto jest zależny. Na poziomie relacji wszystko jest zdefiniowane. Trzeci obrazek, który Twycross przedstawił, jest inny: naprzeciwko siebie na krzesłach siedzą dwie nagie postacie i nie wiadomo, kto jest kto. Spotykają się dwie nagie postacie w swoim człowieczeństwie. I ja to powtarzam bez przerwy moim pracownikom i sobie również, że idea opieki, idea pomagania w medycynie paliatywnej polega na tym, że do jednego człowieka przychodzi drugi człowiek w swoim człowieczeństwie. Dopiero dalej są wszystkie kompetencje. Jeśli jest odwrotnie, to może się zdarzyć tak, jak kiedyś na pewnym oddziale, gdzie zatrudniono młodego pracownika: przyszedł do dzieci z baterią testów, w fartuchu z pięknym napisem, że on jest doktor, psycholog i że ma tak i tak na nazwis­ko, ale nie mógł zacząć pracy, bo dzieci się go przestraszyły. Nie wiem, czy tonu głosu, czy funkcjonowania w tej roli, ale to nie ma znaczenia. Bały się go i koniec. Dlatego mówię wszystkim pracownikom: najpierw masz być człowiekiem, a potem masz mieć kompetencje zawodowe. Jeśli nie zaczniesz od bycia człowiekiem, to stracisz wszystko. Psychologa będą się bały dzieci, a lekarza dorośli, bo specjalista od medycyny paliatywnej często kojarzy się tylko z umieraniem. Czasem też trzeba te ludzkie relacje budować na bardzo kruchym fundamencie, bo rodzice po wielu latach, które spędzili z dzieckiem w szpitalach, już nie ufają lekarzom. I co wtedy?

Trzeba zdobywać zaufanie. A jaki jest klucz? Spotyka się dwoje ludzi, spotyka się człowiek, który jest psychologiem, lekarzem, pielęgniarką, fizjoterapeutą, i spotyka się rodzic. Historie ich życia przecinają się w tym momencie. To trzeba postawić na pierwszym planie. Wczoraj byłem u pewnej rodziny. Jestem pełen podziwu dla mamy. Od razu jej to powiedziałem. Konsultowała stan syna w siedmiu krajach, w siedmiu osobnych klinikach i wydała cały majątek, byle tylko pomóc dziecku. Ludzie niekiedy mają jej już dość, ale ja muszę uznać i dostrzec jej ogromną siłę jako matki, która wzmacnia swoje dziecko, choć jednocześnie sama mierzy się z ogromnym poczuciem bezradności. Jej szesnastoletniemu synowi też trzeba powiedzieć, że dzielnie walczy i znosi chorobę. To jest prawda, której on od nikogo innego, poza matką, zapewne nie usłyszy. Na tym właśnie polega to zetknięcie dwóch linii życia. Człowiek spotyka się z człowiekiem i mówi: Wiesz co, jesteś niesamowity, jestem wobec ciebie pełen szczerego i prawdziwego podziwu. Takie spotkanie jest także konieczne, gdy zaczynamy rozmawiać o lękach związanych z odchodzeniem. Wiem od matki, że oni o tym nie rozmawiają, że on jest zamknięty w sobie, wypędza ją z pokoju. To dla nich temat tabu” (F. Buczyński, Z Bogiem trzeba się kłócić. O pomocy, przeprowadzaniu na drugą stronę i osobistych cudach. O. Filip Buczyński OFM w rozmowie z Tomaszem Terlikowskim, Kraków 2022, s. 19–22).