Trzy kroki ku homilii, ks. Marek Gilski

Gdy brat twój zgrzeszy przeciw tobie, idź i upomnij go w cztery oczy. Jeśli cię usłucha, pozyskasz swego brata (Mt 18, 15).

1. Biblia

Jezus wezwał uczniów do naśladowania troski Boga o swój lud poprzez poszukiwanie tych, którzy się zagubili, i ustanowił trzyetapowy proces, według którego należy postępować z tymi ze wspólnoty, którzy ciężko grzeszą, tak by powstrzymać ich przed upartym trwaniem w braku skruchy. Założenie, że ów brat lub siostra bez interwencji ze strony innych mogą być niezdolni do powrotu oraz zakres zaangażowania wspólnoty na tych trzech etapach wskazują, że zasady te dotyczą nie małych spraw, lecz ciężkich grzechów.

Najpierw należy poruszyć daną sprawę ze współbratem na osobności. Greckie słowo przetłumaczone tu jako „upomnij go” znaczy „odsłonić” albo „odkryć”. Nie określa ono ostrej reprymendy, lecz akt miłości, mający pomóc drugiej osobie zobaczyć jej przewinę. Bezpośrednia rozmowa w formie napomnienia, bez angażowania w to innych osób wspólnoty, ma zapewne na celu uniknięcie takiej sytuacji, w której napominany brat mógłby się poczuć zażenowany i zawstydzony, czy też wręcz upokorzony z powodu obecności osób nic nie wiedzących o jego niegodziwości popełnionej wobec swego brata. Kontekst sugeruje, że mogłoby tu chodzić o uniknięcie choćby nawet tylko pozoru okazania zlekceważenia, poniżenia czy wręcz pogardy przez jedną stronę lub też odczucia tegoż przez drugą. Zwrot: jeśli cię usłucha oznacza, że dana osoba weźmie sobie do serca upomnienie i odczuje skruchę. Jeśli tak się stanie, pozyskasz swego brata, co oznacza, iż coś cennego – współbrat w wierze – zostanie odzyskane. To odzwierciedla obraz pasterza radującego się z odnalezienia zaginionej owcy. Z kolei użycie tu słowa „brat” podkreśla, że nawet ci chrześcijanie, którzy grzeszą przeciw nam, nie są wrogami, lecz, ostatecznie, braćmi i siostrami w Chrystusie oraz członkami Jego rodziny uczniów.

Jeśli pierwszy etap nie przyniesie skutków, weź z sobą jeszcze jednego albo dwóch. To odbicie zasady odwoływania się do wielu świadków, zawartej w Pwt 19, 15, którą cytuje Jezus. Nie jest jasne, czy ci ludzie mają być świadkami, którzy widzieli dokonaną przewinę, czy też służyć jako świadkowie upomnienia i reakcji grzesznika na nie. Niezależnie od tego, o który z przypadków tu chodzi, zaangażowanie w ten proces świadków ma pomóc lepiej uświadomić grzesznikowi, jak poważna jest jego sytuacja oraz doprowadzić go do skruchy. Należy wnioskować, że wszyscy razem – w liczbie dwóch lub trzech – mają przeprowadzić z grzesznikiem podobną rozmowę, jaką podjął poprzednio sam pokrzywdzony.

Jednak, jeśli brat czy siostra wciąż nie chce się nawrócić, donieś Kościołowi. Dyscyplinarne zaangażowanie Kościoła służy celowi duszpasterskiemu: pomocy uczniowi w jego wysiłkach pojednania z grzesznikiem. Z Mt 18, 17b wynika, że tym, który ma poinformować Kościół, jest sam pokrzywdzony, a nie wszyscy trzej. Zatem tę samą rangę świadka zyskuje również cały Kościół, opierając się na słowie pokrzywdzonego. Nie wydaje się, by liczba świadków miała tu na celu wzmocnienie siły argumentacji i wagi napomnienia ani tym bardziej, by miała obciążyć większą winą i odpowiedzialnością grzesznika w celu wywołania w nim pozytywnej przemiany. Jawi się raczej jako wyraz głębokiej troski o zbawcze dobro błądzącego współbrata, któremu grozi zagubienie i zatracenie (18, 12-14), prowadząc ostatecznie do wiecznego potępienia. Jednak, jeśli grzesznik odmówi posłuchania Kościoła, ma być wyłączony ze wspólnoty i traktowany jak poganin i celnik, którzy byli postrzegani jako pozostający poza przymierzem i z którymi nie utożsamiali się zachowujący Prawo Żydzi. Lecz podobnie jak na pierwszym i drugim etapie, nawet to najbardziej surowe działanie ma cel duszpasterski: obudzenie grzesznika przez pokazanie mu, że jego czyny postawiły go poza wspólnotą wiernych. Potraktowanie grzesznika przez wszystkich jak celnika i poganina nie oznacza tu całkowitego zerwania z nim wszelkich relacji i wykluczenia go na zawsze ze wspólnoty Kościoła. Pozostaje bratem, którego należy reewangelizować na mocy władzy związywania i rozwiązywania na ziemi i w niebie (Mt 18, 18). Ponownie należy mu przedłożyć Jezusową naukę w tym celu, aby jeszcze raz przeszedł drogę uniżenia i nawrócenia (18, 3n), odnawiając w sobie wiarę w Mesjasza i Syna Bożego (C. Mitch, E. Sri, Ewangelia według św. Mateusza. Katolicki komentarz do Pisma Świętego, Poznań 2019, s. 248–249; Z. Żywica, Wspólnototwórcze napomnienie, przebaczenie i nawrócenie. Teologia narratywna Mt 18, 15-35, Verbum Vitae 18(2010), s. 105–121).

2. Sztuka

Święta Monika urodziła się w Tagaście (Afryka Północna) ok. 332 roku, w rodzinie chrześcijańskiej. W ikonografii Świętej Moniki księga, krzyż i różaniec są symbolami nieustannej modlitwy, jaką święta zanosiła do Boga o nawrócenie swojego syna – św. Augustyna. Łzy z kolei są symbolem jej zatroskania i cierpień z powodu złego życia syna. Rozdarty między nią, głęboko wierzącą, a ojcem poganinem ponad wszystko cenił swobodne życie. Związek z kobietą, nieślubne dziecko i uciechy ówczesnego świata były wyborem Augustyna. Kiedy przyszedł czas refleksji, to jednak ta poprowadziła go ku sekcie manichejskiej. Monika wyruszyła za swoim synem do Kartaginy, następnie do Rzymu i Mediolanu, gdzie ostatecznie była świadkiem jego nawrócenia. Połączeni wreszcie silną relacją duchową podjęli podróż powrotną do Afryki, ale po drodze – w Ostii – Monika zmarła.

Opisane wydarzenie było ilustrowane w sztuce i nosiło tytuł Ekstaza w Ostii. Tak można byłoby zatytułować również obraz Ary’ego Scheffera, Saint Augustin et sa mère sainte Monique (1855, Musée du Louvre, Paris). Malarz pozostaje zasadniczo wierny przekazowi literackiemu. Jedynymi bohaterami sceny uczynił Monikę i Augustyna. Matka siedzi nieco w głębi, powyżej syna. Jej głowę i szyję okrywa białe zawicie, zaś całą sylwetkę spowija, ukrywający wolumen postaci, jasnobeżowy płaszcz, udrapowany na lewym ramieniu i przykrywający głowę. Twarz kobiety, choć już z oznakami starzenia, wygląda dość młodo. Nieco poniżej znajduje się postać Augustyna, stanowiąca kontrastową plamę koloru u boku matki. Ubrany w czerwony kaftan i ciemno-brązowy, malowniczo udrapowany płaszcz, siedzi z nogą założoną na nogę. Prawym łokciem wsparty na udzie, dłonią dotyka szyi. Jego młodą, szczupłą twarz okalają krótkie, ciemne włosy. Ani matka, ani syn nie mają żadnych atrybutów pozwalających na jednoznaczną identyfikację.

Najważniejszy znak łączący obie postacie to dłonie matki, w których spoczywa lewa ręka syna. Monika z wielką czułością ujmuje i ściska dłoń ukochanego syna. Gest splecionych rąk to wyraz więzi, która połączyła troskliwą i bolejącą nad losem błądzącego dziecka kobietę oraz jej marnotrawnego syna, który zawrócił z drogi wiodącej na zatracenie, a raczej został zawrócony z tej wędrówki dzięki modlitwie i łzom matki. Oboje unoszą twarze ku górze, wzrok mają utkwiony w niebiosach (J. Marecki, L. Rotter, Jak czytać wizerunki świętych. Leksykon atrybutów i symboli hagiograficznych, Kraków 2009, s. 461; Święci według mistrzów. 100 dzieł wielkich malarzy, red. E. Olczak, Warszawa 2009, s. 146–147; https://collections.louvre.fr/en/ark:/53355/cl010065368, dostęp: 03.05.2023 r.).

3. Życie

„Patrzyłem w lustro i widziałem w nim człowieka, który okrada swoich bliskich, kłamie i potrafi sprzedać wszystko, żeby na chwilę zaspokoić swoje potrzeby. Coraz częściej chodziłem jak pies z podkulonym ogonem. Ciągle patrzyłem też na swojego brata, który zawsze mógł liczyć na swoich kumpli. Ja ze swoimi wielokrotnie się oszukiwałem. O moim bracie mówiono, że to człowiek radosny, miły, uprzejmy i co najważniejsze – fajnie sobie radzi w życiu. Na mnie patrzono z myślą: jak tak dalej będzie, to już nic sensownego się w jego życiu nie wydarzy.

Pierwsza sytuacja, która coś we mnie zmieniła, miała miejsce w gimnazjum. Mieliśmy pójść na spotkanie przed bierzmowaniem. Było obowiązkowe dla wszystkich kandydatów. Jak to bywa do dzisiaj – musieliśmy podbić karteczki. No to poszliśmy. Z kumplami i koleżankami z klasy siedzieliśmy w bocznej nawie kościoła. Nie było w nas większego zainteresowania tym, co się dzieje przed ołtarzem. W pewnym momencie, gdy zbliżała się komunia święta, zobaczyłem przedziwny obrazek. Mój brat – łysa głowa, kolczyk w uchu, podchodzi do ołtarza i staje w rzędzie z ludźmi, aby przyjąć komunię. Z naszego towarzystwa raczej mała część ruszała się w tamtym kierunku. Był tam chyba jako jedyny – świadek osoby przygotowującej się do bierzmowania. Wcale nie musiał być, to spotkanie było obowiązkowe tylko dla nas, bierzmowanych. W tym jego pójściu do komunii nie byłoby nic dziwnego, gdyby nie to, że wokół mojego brata były prawie same babcie. Może kilku dziadeczków i nieliczni młodzi. Pamiętam ten obraz jak dziś.

Jakiś czas po tym wydarzeniu miało miejsce kolejne. Leżałem chory w domu i coś tam robiłem. Nagle brat wszedł do naszego wspólnego pokoju z jakimś księdzem. Ja leżałem w łóżku, oni zaraz wyszli. Coraz mniej to wszystko rozumiałem, ale widziałem, że mojemu bratu jest w tym wszystkim dobrze. Pomimo że miał różne problemy, rozterki miłosne i tym podobne kwestie, wyglądał na człowieka szczęśliwego.

Pewnego dnia wydarzyło się coś dziwnego. To był czas, w którym moje wszystkie problemy się skumulowały. Nie przeszedłem do następnej klasy, miałem ogromne długi i byłem ogólnie rozbity. Wróciłem do domu, był tylko mój brat. Pamiętam, że wziął mnie do pokoju i rozwalił dwoma słowami. Nie mówił mi o tym, co mogę zmienić, jak coś poprawić, co jest nie tak. Powiedział tylko, że mnie kocha. I po tych słowach nastała cisza. Później popłynęły nam łzy. Staliśmy tam wtuleni w siebie przez jakiś czas. Dopiero po dłuższej chwili on zaczął mówić, że mu na mnie zależy, że nie muszę żyć bez sensu, że moja codzienność może wyglądać inaczej. To było tak, jakby klapki spadły mi z oczu. Zacząłem go słuchać. Zobaczyłem w jednej sekundzie całe dziadostwo, w którym tkwiłem. Tak jakbym na chwilę stanął w prawdzie. Brat powiedział mi wtedy o dwóch krokach, które mogę wykonać, żeby zmienić swoje życie. Powiedział, żebym poszedł z nim jutro na mszę, a potem do pana Staszka – to był pierwszy krok, a o drugim miał powiedzieć mi później. Dałem bratu słowo honoru, że pójdę z nim następnego dnia na tę mszę. Chciałem jakoś to wszystko pozmieniać, chociaż nie wiedziałem jeszcze, z czym to się będzie wiązać. Na drugi dzień wstałem z myślą: a może by jednak nie iść? Przecież dam sobie radę sam. Po chwili takiej dyskusji w myślach przypomniałem sobie słowo honoru, które dałem bratu. Jak wiadomo, dla faceta ono wiele znaczy, więc zebrałem się i zmieniłem nastawienie.

Na etapie wychodzenia z uzależnienia i przy próbie podjęcia zmiany potrzebne są twarde zasady. Słowo honoru, które dałem bratu, było dla mnie mocnym argumentem. Pamiętam, jak mniej więcej w tym samym czasie walczyłem z koniecznością wstawania wcześniej. Nastawiałem budzik, powiedzmy, na siódmą, ale wciskałem kilka drzemek i wstawałem koło ósmej. Powodowało to ciągłe bieganie, bo do szkoły się spóźniłem, śniadania nie zdążyłem zjeść i dopiero w porze obiadu lądowałem w miarę o czasie. Takie życie zaczęło mnie męczyć. Postanowiłem więc zastosować taką taktykę, że kładąc się spać, zostawiałem telefon na komodzie, która stała dwa czy trzy metry od łóżka. Gdy rano dzwonił budzik, musiałem wstać spod ciepłej pierzynki i podejść do komody. Opierałem się wtedy o ścianę z zamkniętymi oczyma i nie dowierzałem, że już jest kolejny dzień. Po chwili szedłem do łazienki, przemywałem gębę i brałem się za siebie. Nie wracałem już do łóżka i o wyznaczonej godzinie byłem na nogach. Potrzebowałem tego przymusu i musiałem na początku się troszkę oszukać, żeby wstawanie o wyznaczonej porze stało się moim nawykiem. Teraz, gdy jeździmy na koncerty i wydarzenia, chłopaki zawsze się dziwią, że wstaję kilka sekund po dźwięku budzika i nie przychodzi mi na myśl jego przestawianie. Wiadomo, że kiedy idę spać o trzeciej w nocy i muszę wstać o szóstej, to jest to trudne i mało realne, żeby dało się tak funkcjonować na co dzień. Nie o takiej perspektywie piszę. Piszę o ewidentnym lenistwie, które skutkuje zaniedbaniem swoich obowiązków. Zastanów się, czy nie masz w swoim życiu takich małych rzeczy, jaką dla mnie było przestawianie budzika, i zacznij się im przyglądać. Jeśli będziesz wierny sobie w małych rzeczach, to przed wielkimi zostaniesz postawiony. Jestem o tym przekonany” (A. Zbozień, Zacznij żyć z pasją! Od bylejakości do życia pełnią, Kraków 2018, s. 63–68).